Świat się gotuje!
REDAKCJA • dawno temuOd jakiegoś czasu nie rozpoznaję własnego miasta. Na każdym kroku JEDNO WIELKIE ŻARCIE. Jakbyśmy dopiero co przeszli stuletnią klęskę nieurodzaju lub byli zwierzętami wypuszczonymi z klatek! Na odcinku 45-minutowego spaceru głównymi ulicami są wyłącznie knajpy z blokującymi chodnik ogródkami! To samo w mediach. Na każdej stacji i stronie ktoś znany lub nieznany coś pichci – przy kuchennym stole, w tropikach, w konkursie, w reklamie, na vlogu. Ludzie, ogarnijcie się!
Całe życie mieszkam w centrum miasta. Spacerując od 13 lat z tym samym psem i stałą trasą, uświadomiłam sobie kolejny debilizm krajów rozwijających się, ale jeszcze niedorozwiniętych. Jest to obsesja gastronomiczna.
Kiedyś spacer był dla mnie urozmaiceniem. Mogłam spuścić psa ze smyczy i chłonąć przeróżne atrakcje: dwa sklepy z bielizną, dwa z biżuterią, cztery z butami, fryzjer pełen zwierciadeł i pięknych dziewczyn… Czasem łezka się kręciła w oku przy wystawach bardziej urokliwych – sklepik ze szczotkami, naprawa maszyn do szycia, szewc z dzwonkiem przy drzwiach, świat zabawek…
Od jakiegoś czasu nie tylko nie rozpoznaję własnego miasta, lecz zaczynam też odchodzić od kupowania ulubionych pism czy oglądania telewizji. Na każdym kroku JEDNO WIELKIE ŻARCIE. Jakbyśmy dopiero co przeszli stuletnią klęskę nieurodzaju lub byli zwierzętami wypuszczonymi z klatek! Na odcinku 45-minutowego spaceru głównymi ulicami są wyłącznie knajpy z blokującymi chodnik ogródkami (co za rozkosz zjeść krewetki z domieszką spalin i widokiem obsikanych chodników!), stylowe sklepy z winami oraz… puste lokale po poprzednich najemcach, w których po remoncie będą kolejne knajpy lub sklepy z winami.
Podobnie, gdy otwieram gazetę, włączam telewizor, odpalam Internet. Na każdej stacji i stronie ktoś znany lub nieznany coś pichci – przy kuchennym stole, w tropikach, w konkursie, w reklamie, na vlogu. Ewentualnie recenzuje pichcenie kogoś innego. Jakby całe życie sprowadziło się nagle do jedzenia i popijania, a najważniejszym obowiązkiem kulturalnego człowieka były dwie półtoragodzinne biesiady dziennie: lunch na mieście i kolacja w domu. Plus sjesty. Plus dwie wersje do wyboru: na bogato i na odchudzająco.
Ta sytuacja powoduje, paradoksalnie, że mam wyhamowane łaknienie. Naprawdę. Nigdy nie byłam tak niegłodna jak w dzisiejszych czasach. Ostatnio wstrząsnął mną widok zafoliowanych prosiaczków w makro. Nie dlatego, że jestem wege. Nie dlatego, że kocham życie, a co małe, to bezbronne. Nie jestem zakłamana, wiem, że kiełbasa nie rośnie na drzewach. Ale jakoś tak zwyczajnie – te całe prosiaczki zwinięte jak embriony skojarzyły mi się z jakąś ohydną, nieprzyzwoitą, barbarzyńską ucztą bez sztućców. Czy naprawdę nie mamy już co jeść? Będziemy teraz kupować w sklepach całe sarny, barany? A może tak młodziutki rekinek na Wigilię, wg. wyrafinowanego przepisu Okrasy, Kręglickiej czy innej Gessler, koniecznie z promowanymi przez nich przyprawami, na reklamowanej patelni i rekomendowanym lekiem na wątrobę w ramach deseru?
Ludzie, ogarnijcie się, kupcie se samolot i zróbcie prywatny zrzut mąki i wody nad Afryką. Może was nie zestrzelą! A jak zestrzelą, to przynajmniej tyle dobrego, że upieką i zjedzą.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze