Niedziewicze Wyspy Dziewicze
EWELINA KITLIŃSKA • dawno temuWszędzie gdzie rozpościerają się szerokie piaszczyste plaże, gdzie ciepło i pięknie, tam zawsze trafi się na turystów. Owszem, jest parę spokojnych miejsc na świecie, ale na pewno nie należą do nich te, które są łatwo dostępne dla Amerykanów. Kiedy jakieś miejsce staje się modne, o zacisznym odpoczynku można praktycznie zapomnieć.
Wyspy Dziewicze od dawna są w pierwszej dziesiątce ekskluzywnych kurortów świata.
Gdy leciałam na wyspy, wyobrażałam sobie, że otaczać mnie będzie piękny krajobraz, że znajdę plażę, na której nie będzie nikogo prócz mnie i znajomych. Zerkając przez okna samolotu zbliżającego się do St. Thomas – jednej z największych Wysp Dziewiczych — byłam wprost zachwycona. Pod nami rozpościerało się turkusowe morze, nakrapiane brunatnozielonymi plamami wysp i wysepek. Przy brzegach bieliły się zacumowane żaglówki. Na niewielkich połaciach lądu gdzieniegdzie widać było czerwone dachy domostw. Myślałam, że to musi być raj. Archipelag Wysp Dziewiczych liczący ponad 100 wysepek, z których tylko kilka jest zamieszkanych, wydawał się gwarantować ciche i spokojne wakacje. Wyrwałam się tam z końcem zimy z rozpędzonego miasta, ponieważ chciałam zostawić kalendarz napiętych terminów za sobą.
W miasteczku nie jest bezpiecznie
Po wyjściu z samolotu oczywiście nic nie było tak istotne jak to, żeby jak najszybciej znaleźć się na plaży, wykąpać w ciepłym morzu, poleżeć na słońcu. Znalezienie hotelu okazało się jednak nie takie proste. Albo był komplet gości, albo ceny za nocleg zaskakująco wysokie. Zależało nam na tym, żeby pogodzić ze sobą kilka zalet: w miarę przyzwoity standard, cenę, bliskość plaży i miasteczka. Trudna sprawa. I tak założeniem tej podróży było, żeby będziemy się przemieszczać między wyspami i mieszkać w różnych miejscach, a być może nawet wybierzemy się do Portyryko, położonego zaledwie 80 km od archipelagu. Na pierwszą noc wybrałyśmy pierwszy lepszy hotel przy plaży, nastawiając się na poszukiwania czegoś lepszego następnego dnia.Z pokoju wychodziło się po schodkach niemal wprost na brzeg słonecznej zatoki. Było tak, jak sądziłam, że będzie. No, prawie, bo bliskość lotniska przypominała charakterystycznymi dźwiękami, że cywilizacja jest tuż-tuż. Ale pierwsza kąpiel i odpoczynek w cieniu palmy wynagradzały tę niedogodność i zmniejszyły zmęczenie po podróży i zmianie czasu.
Wieczorem wybrałyśmy się coś zjeść do miasteczka Charlotte Amalie. Wszyscy ostrzegali nas, że dziewczyny nie powinny same wieczorem się do niego udawać, bo nie jest tam bezpiecznie. Uśmiechałam się tylko, dziękując za rady, bo wiedziałam swoje. Wiedziałam, że to niemożliwe, żeby cokolwiek mogło się nam stać. Jesteśmy przecież na Wyspach Dziewiczych, a tu ludzie przyjeżdżają na wakacje po odpoczynek. W taksówce, które na wyspach są dość specyficzne – są to przystosowane do przewozu osób ciężarówki, mieszczące po kilkanaście osób na zadaszonej pace – spotkałyśmy Portorykańczyka, który zaoferował swoje towarzystwo „dla bezpieczeństwa”. Jako bywalec St. Thomas zaproponował miłą knajpkę, więc skorzystałyśmy z jego rady. W czasie kolacji uraczył nas opowieścią o tym, jak to mieszkając w jednym z lepszych hoteli w miasteczku, został napadnięty i dotkliwie pobity. To go nauczyło nocować poza jego granicami. I nam poradził nie pchać się w ciasne zaułki. Skwitowałyśmy to między sobą, że może naraził się miejscowym albo miał kontakty z drobnymi handlarzami narkotyków.
Nieprawdopodobne tłumy
Po kolacji postanowiłyśmy przejść się po uliczkach w poszukiwaniu hotelu, bo ciągle nie przekonywały nas opowieści o rzekomych niebezpieczeństwach. Daleko nie zaszłyśmy, może minęłyśmy przecznicę czy dwie. Puste ulice, palące się latarnie z brzęczącymi żarówkami i tłukącymi się o nie owadami wyglądały nieco niepokojąco. W kurortach wieczorami zawsze roi się od turystów. Ale nie tu. Doszłyśmy do jednego z hoteli, nawet weszłyśmy do środka, żeby spytać o pokój. Właściciel pokazał nam pokój, ale nie chciał, żebyśmy wychodziły na balkon. Na próżno, bo to zrobiłyśmy. I wiedziałyśmy już, dlaczego chciał nas przed tym powstrzymać. Z balkonu rozciągał się widok na tył hotelu. Za jego rogiem, pod latarnią, stała grupa Murzynów popijających alkohol. Wyglądali niezbyt przyjaźnie. Zobaczyli nas na balkonie i zaczęli do nas wołać. Szybko się zwinęłyśmy do środka. Podziękowałyśmy panu, mówiąc, że poszukamy czegoś innego. Po wyjściu z hotelu jak najszybciej chciałyśmy się znaleźć na głównej ulicy. Po drodze minęłyśmy jeszcze kilku mężczyzn, którzy nas zaczepiali. Byłyśmy już pewne, że nie chcemy mieszkać w miasteczku i że opowieści o napaściach na turystów nie muszą być wcale przesadzone.
Następnego dnia wypożyczyłyśmy samochód, żeby zrobić objazd wyspy w poszukiwaniu lepszego miejsca na nocleg. Trafiłyśmy ponownie do Charlotte Amalie i nie poznawałyśmy tego miasteczka. Ulice wypełnione samochodami, na chodnikach pełno turystów tłoczących się przed sklepami bezcłowymi z alkoholem, perfumami, zegarkami i złotem. Trudno przejechać, znaleźć miejsce do zaparkowania, trudno przejść. Dociekałam, skąd się biorą ci wszyscy turyści, bo to przecież niemożliwe, żeby na tak niedużej wyspie było tyle ludzi. Odpowiedź przyszła sama, kiedy parę godzin później mijałyśmy port dla wielkich, wielopoziomowych statków rejsowych, oferujących wakacje na morzu, które przybijają do wybranych wysp karaibskich. Wylewają się z ich pokładów nieprawdopodobne tłumy ludzi. Mając do dyspozycji parę godzin na lądzie, idą tam, gdzie najbliżej i gdzie można zrobić zakupy.
Przyjazna przystań
Udałyśmy się na wzgórza wokół miasta, bo tam polecano nam spokojne miejsca noclegowe. Nie udało się nam znaleźć pokoi, ale za to z góry roztaczał się piękny widok na miasteczko, port, zatokę i inne wysepki z archipelagu. Z daleka wyglądało to całkiem urokliwie i można by dać się zwieść sielankowemu widokowi, gdyby nie to, że przed chwilą uczestniczyłyśmy w jazgotliwym i tętniącym życiu miasteczka. Osada, która w dzień funduje ruch większy niż na Marszałkowskiej, a pustoszeje na noc, nie była naszym upragnionym miejscem do zatrzymania się choćby na jedną noc. Wyjeżdżając z miasteczka, utknęłyśmy w wielkim korku na drodze prowadzącej w stronę portu dla statków rejsowych. To mają być Wyspy Dziewicze?! Jakby tego rozczarowania było mało, chmury gromadzące się ospale nad wyspą nagle wylały z siebie strugi deszczu. Wycieraczki nie nadążały ze zbieraniem wody. Ulewa trwała ponad pół godziny, powietrze po niej zrobiło się ciężkie i wilgotne. Na szczęście słońce szybko wyszło zza chmur.
Pojechałyśmy w kierunku spokojniejszych rejonów wyspy. W tej części znajdowało się sporo ekskluzywnych kompleksów wypoczynkowych. Sądziłyśmy, że nic dla siebie nie znajdziemy. Byłyśmy już trochę załamane tym, że przez cały dzień nie znalazłyśmy żadnego miejsca, w którym mogłybyśmy się zatrzymać. A jednak się udało. W południowo-wschodniej części wyspy St. Thomas, nieopodal przystani Red Hook dla żaglówek, udało się znaleźć dwupokojowy domek z kuchnią w cenie wysokiej, ale ciągle jeszcze przystępnej. Na ogrodzonym, strzeżonym terenie, z piękną plażą i dużym terenem wokół. Co prawda widać było, że sporo może tu być ludzi, ale wolałyśmy to niż bliskość zatłoczonego za dnia miasteczka, do którego strach wyjść wieczorem. Gdy zmierzchało, wybrałyśmy się w okolice przystani. Zupełnie inaczej niż w Charlotte Amalie gwar, muzyka i śmiech dochodzące z knajpek nastrajały pozytywnie. Wiedziałyśmy już, że na Red Hook będzie nam dobrze.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze