Real China niedaleko Dali
KATARZYNA GAPSKA • dawno temu- Pokażę ci prawdziwe Chiny – powiedział drobny mężczyzna o ogorzałej twarzy. A czym są te prawdziwe Chiny? – zapytałam. Po dwóch tygodniach spędzonych w tym kraju zaczynałam wątpić, że uda mi się zobaczyć coś, co nie jest produktem masowej turystyki. - Sama się przekonasz, tylko musisz mi zaufać – powiedział i kazał stawić się przed swoim domem w jednej z bocznych uliczek na starym mieści w Dali.
— Pokażę ci prawdziwe Chiny – powiedział drobny mężczyzna o ogorzałej twarzy i kazał do siebie mówić Michael. — Turyści z Europy nie są w stanie wymówić mojego prawdziwego imienia – dodał. A czym są te prawdziwe Chiny? – zapytałam. Po dwóch tygodniach spędzonych w tym kraju zaczynałam wątpić, że uda mi się zobaczyć coś, co nie jest produktem masowej turystyki. Wszystko wydawało mi się tu ładne, ale w sposób mało naturalny, jakby w Chinach uroda miejsc i natury nic nie znaczyła bez gigantycznej promocyjnej gęby. Każdy zabytek był otoczony murem i można go było oglądać wraz z tłumem chińskich wycieczek. Prawdziwe? – upewniłam się patrząc w jego ciemne oczy, które wydawały się szczere. — Sama się przekonasz, tylko musisz mi zaufać – powiedział Michael i kazał stawić się przed swoim domem w jednej z bocznych uliczek na starym mieści w Dali.
Dali to stolica okręgu Bai, miasto leżące w prowincji Yunnan w pobliżu olbrzymiego jeziora Er Hai i w otoczeniu gór Cang Shan. Zjawiłam się tu skuszona wzmianką w przewodniku o ludach Bai i Yi. Tymczasem odkąd opuściłam dworzec kolejowy, napotykałam się na samych przebierańców – ekspedientki w mundurkach a la Bai, przewodniczki w kolorowych toczkach i oczywiście stosy pamiątek dla turystów w stylu „prawie autentyczne”. Przyda się trochę prawdziwych Chin!
Na poszukiwanie realności wyruszyliśmy wraz z pianiem kogutów. W aucie, tylko ja, mój mąż, synek i Michael. Zanim słońce na dobre pokazało swoje oblicze, zdążyliśmy zmieszać się z tłumem mieszkańców górskich wiosek. Trafiliśmy na targowisko ludu Yi, odbywające się w parzyste dni miesiąca. Targ to okazja do spotkania wieśniaków z okolicznych gór. Przychodzą tu na piechotę, wielu mijamy po drodze, lub przyjeżdżają wozami stłoczeni tak samo, jak zwierzęta, które przewożą na targ. W ich życiu niewiele jest miejsca na sentymenty, za to wiele ciężkiej pracy. Towary zakupione na targu wielu z nich niosło na grzbiecie w wiklinowym koszu przez wiele kilometrów. A my przyjechaliśmy popatrzeć…
Ścisk i gwar panujące tutaj podniosły nam adrenalinę. Konne wozy tarasowały drogę motorom, ludzie przepychali się jeden przez drugiego, towary wyłaziły na ulicę. Można było dostać szczotką po twarzy lub wdepnąć w coś mało przyjemnego. Musieliśmy trzymać się za ręce, by nie zgubić się wśród chłopów w niebieskich koszulach i rozkrzyczanych kobiet. W części targowiska, gdzie Yi zaopatrują się w mięso, naturalizm w obrazach spowodował, że mieliśmy przez chwilę dość prawdziwych Chin. Odcięte głowy zwierząt, krew spływająca pod naszymi stopami, sterczące krowie kopyta. Ot! Kuchenne zaplecze Chin. A tuż obok żywe świnie pakowane na motory, rude krowy w tumanach kurzu i łby gęsi wystające z koszyków.
Po solidnej dawce szybko zmieniających się zapachów, dźwięków i widoków stare miasto, do którego zawiózł nas Michael, wydało się wymarłe. Powiedział, że to pierwsza stolica Ninzhao. Chyba tak właśnie powiedział, choć nie to wryło się w pamięć, lecz widok starych dachów porosłych trawą. Ponieważ kilka lat temu wybudowano w pobliżu autostradę, zorganizowane wycieczki zaczęły omijać to miejsce. Spotkaliśmy wiele pozamykanych kramików. Oprócz nas nie było żadnego turysty. Sami starzy mieszkańcy grający w karty, kobiety suszące długie nici makaronu, fryzjer golący brodę wiekowego klienta, garkuchnie i wszystko to, co nam, przybyszom z innego świata wydaje się ciekawe, a co jest codziennością mieszkańców.
Opuściwszy miasto starych ludzi przedzieraliśmy się następnie przez zakręty wąskich, wiejskich dróg, na których wieśniacy porozrzucali snopy ryżu, żeby przejeżdżające pojazdy pomogły w wyłuskaniu ziaren. Jazda po takich snopach to chrzęszczący koncert. W opuszczonej świątyni, do której wprowadził nas Michael, wiatr poruszał dzwonkami. Słuchać było pianie koguta. Chodziliśmy po drewnianych wnętrzach urzeczeni pięknem miejsca, zupełnie sami wśród kwitnących drzewek i wiekowych rzeźb. Słuchaliśmy własnych kroków. Historia dyszała nam do ucha ustami pięciuset drewnianych figur. To mnisi wyrzeźbieni przez jakiegoś szalonego artystę ukryli się w drewnianych figurach wiszących na ścianach świątyni. Każdy z inną twarzą. Jedni uśmiechnięci, inni z grymasem wymalowanym na twarzy lub ze zniekształconymi ciałami. Czyżby podpadli rzeźbiarzowi? Ktoś tu musiał jednak zaglądać, bo widać było nadpalone kadzidła. Ktoś musiał klęczeć na poduszkach wypchanych słomą, bo odcisnęły się ślady kolan. Na próżno szukałam opisów świątyni w przewodnikach. Żaden nawet o tym miejscu nie wspomniał? Ale to chyba dobrze, bo pewnie wraz z książkową rekomendacją pojawiłyby się tutaj stragany ze świecącymi zabawkami i budki z lodami.
Późnym popołudniem dotarliśmy do górskiej wioski zamieszkałej przez 58 rodzin Bai, około 300 osób. Trafiliśmy na mieszkańców wracających z pola. Kobiety dźwigały worki większe od nich. Krzątały się w swoich obejściach, karmiły zwierzęta. Mieliśmy możliwość obejrzenia ich prostych domów. Gdzieś niżej smog wisiał nad miastem, w którym młodzi ludzie przesiadywali w knajpach i gadali przez swoje iphony. Tu słychać było tylko psy, kwiczenie świń i ptaki. Pachniało łąką, sianem i gnojem.
Prawdziwe to były Chiny? Nie wiem, ale takie też chciałam zobaczyć.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze