Jaki jest szef, każdy widzi
URSZULA • dawno temuŻycie na freelansie i śmieciowych umowach o dzieło ma swoje wymierne i policzalne wady, jak na przykład permanentny stan oczekiwania na przelew albo też poczucie nieograniczonej wolności, która powoduje, że kiedy wstajesz o 14.00, to zaczynasz oglądać seriale, a potem nagle jest 19.00 i czas iść na piwo. Jednak życie na freelansie pozbawione jest zasadniczej wady - szefa.
Życie na freelansie i śmieciowych umowach o dzieło ma swoje wymierne i policzalne wady, jak na przykład permanentny stan oczekiwania na jakikolwiek przelew albo też poczucie nieograniczonej wolności, która powoduje, że kiedy wstajesz o 14.00, to zaczynasz oglądać seriale, a potem nagle jest 19.00 i czas iść na piwo z kolegami. Jednak życie na freelansie, cokolwiek by o nim nie mówić, pozbawione jest zasadniczej wady wszelkich korporacyjnych sytuacji, a mianowicie — szefa.
Odkąd w wieku piętnastu lat podjęłam swoją pierwszą chlubną pracę na czarno w postaci siedzenia w piątkowe wieczory z niezwykle upierdliwymi dziećmi sąsiadów, którym nie wolno było włączyć telewizji, tylko należało wymyślać rozwijające umysłowo gry i zabawy, a za którą to heroiczną pracę nie dostałam zapłaty, ponieważ sąsiedzi „przypadkiem” wypisali mi nieważny czek, wiem już na pewno, że każdy zwykły szary człowiek, jeżeli tylko znajdzie się na pozycji zarządzającej zasobami ludzkimi, zmienia się w krwiożerczą, skąpą bestię, wyżywającą się na innych na każdym kroku bez ściśle określonego powodu.
Tak więc bardzo szybko zrozumiałam, że uczciwa praca dla czyjegoś dobra zupełnie się nie opłaca i dużo lepiej jest grać na gitarze w jakimś ruchliwym miejscu i liczyć na dobre serce przechodniów, którzy wrzucą do kapelusza pięć złotych na piwo. Kiedy moje potrzeby finansowe zwiększyły się z tych obejmujących piwo i fajki, na takie, które zakładają opłacenie czynszu i zakup zapasu zupek chińskich na cały miesiąc, naturalną konsekwencją tego toku myślenia była robota freelancera, który na własnych zasadach sprzedaje innym swoją robotę, w moim przypadku słowo pisane. To były piękne studenckie czasy, ale jak nauczyło nas życie — wszystko co dobre, kiedyś się kończy. Nękana nieustającym brakiem gotówki oraz pogłębiającą się niemocą twórczą wprost proporcjonalną do ilości nowych fajnych seriali, a także straszona ze wszystkich stron wizją ogólnoświatowego kryzysu, który już niedługo spowoduje wielki głód i spustoszenie, udałam się w końcu potulnie do niezbyt wielkiej i niezbyt zasadniczej, ale jednak korporacji. I w tym samym momencie stanęłam oko w oko z instytucją szefa.
Spróbujmy zanalizować tę postać. Po pierwsze szef, obojętnie jakiej jest płci, zwykle jest osobą o zdecydowanie odpychającej powierzchowności — posiada znaczną nadwagę, dużo się poci, odpala papierosa od papierosa i ubiera się w sztywniackie, nudne i beżowe garnitury/garsonki (a może tylko ci się zdaje, bo go nienawidzisz). Po drugie szef zajmuje się głównie wymyślaniem niezliczonej ilości zupełnie niepotrzebnych nikomu do niczego zadań, które w jakiś tajemniczy sposób mają przyczynić się do lepszego funkcjonowania firmy. A to zwykle kończy się tym, że nagle musisz wymyślić „dziesięć rzeczy, które w naszej firmie należy zarchiwizować”, a szef nie bardzo się przejmuje tym, że mimo iż myślałaś nad tym cały tydzień, znalazłaś tylko cztery (a może tylko ci się zdaje, bo go nienawidzisz). Po trzecie szef nigdy przenigdy nie ma czasu sprawdzać zadań, które z takim zamiłowaniem zleca. Kiedy udało ci się wreszcie wykonać ważne i pilne polecenie typu wpisanie w tabelkę w Excelu kosztów czegoś tam i usiłujesz dopaść szefa, aby przedstawić mu ważne i pilne wyniki tego polecenia oraz uzyskać instrukcje odnośnie dalszego działania, szef zwykle nie odpisuje na maile, nie odbiera telefonów, a kiedy łapiesz go na korytarzu, patrzy na ciebie jak na rozjechaną żabę i mówi: Już, zaraz do ciebie podchodzę, jednak historia ta wcale nie ma dalszego ciągu (Co oczywiście sprawia, że jeszcze bardziej go nienawidzisz). Po czwarte szef zawsze przerywa ci w połowie zdania. Jest bardzo zajęty i nie ma zielonego pojęcia o rzeczach, którymi się zajmujesz, więc kiedy usiłujesz mu opowiedzieć coś na temat problemów z wykonywaniem swojej pracy i uzyskać jasne instrukcje, udziela jednej z trzech możliwych odpowiedzi: Nie mam teraz na to czasu, Nie mam czasu na to teraz albo Czasu teraz nie mam na to. (Ale to ostatnie tylko wtedy, kiedy właśnie wrócił wstawiony z jakiegoś tajemniczego popołudniowego bankietu). Po piąte ton, którym zwraca się do ciebie szef, sugeruje, że jesteś wyschniętym krowim plackiem, który leży przy autostradzie w upalny dzień, więc kiedy rano przychodzisz do pracy i usiłujesz miło zacząć dzień od kawki i chwili facebookowego lenistwa, nic, ale to nic na całym świecie nie psuje humoru tak bardzo, jak głos szefa, a co więcej — nic, ale to nic nie jest w stanie potem tego dnia naprawić. I to właśnie jest ten moment, żeby odpowiedzieć sobie na pytanie, czy naprawdę warto psuć sobie przyjemność porannej kawy dla marnych paru groszy?
A więc, tak jak napisałam na początku — życie na freelansie ma swoje wymierne i policzalne wady, jak na przykład permanentny stan oczekiwania na przelew albo też poczucie nieograniczonej wolności, która powoduje, że kiedy wstajesz o 14.00, to zaczynasz oglądać seriale, a potem nagle jest 19.00 i czas iść na piwo z kolegami. Jednak życie na freelansie ma jedną zasadniczą zaletę — brak szefa, a niewiele na świecie jest rzeczy lepszych niż brak szefa. No, może mina szefa, kiedy mówisz mu, że od jutra nie przychodzisz do pracy (zalety pracy na umowę o dzieło!) i od teraz sam może sobie robić idiotyczne tabelki w Excelu.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze