Tam gdzie spadają kokosy i pluskają się delfiny
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuPo wielu dniach spędzonych w chicken busach na chłodnych wyżynach Gwatemali marzyłam o ciepłej plaży, kokosowych palmach i słodkim lenistwie. Wiedziałam, że w tym górzystym kraju zamieszkanym głównie przez Indian, potomków Majów, jest taka rajska enklawa: pachnąca owocami i kołysząca się w rytmie bębnów. Tym miejscem jest niewielkie Livingston na wybrzeżu karaibskim, zamieszkiwane przez czarnoskóry lud Garifuna.
W ich żyłach płynie krew Afrykańczyków, Karibów i Arawaków. Stanowią zaledwie 2% populacji Gwatemali. W życiu Garifuna oprócz rybołówstwa wyjątkową rolę odgrywa muzyka. Charakterystyczne tylko dla nich melodie i instrumenty towarzyszą im od narodzin do śmierci, od rana do wieczora. Mają też własny taniec zwany punta.
Do Livingston można się dostać jedynie drogą wodną. Podróż Rio Dulce zajmuje nam trzy godziny. Krótkie postoje wykorzystujemy na kąpiele w gorących źródłach i podziwianie wodnych ptaków. Pierwsze, co rzuca nam się w oczy po przybyciu na miejsce, to stadka żarłocznych pelikanów uwijających się na pomostach, obsiadających nadbrzeżne palmy i spacerujących po brzegu.
Gdy oswajamy się z tym widokiem, dopiero wtedy zauważamy czarną jak smoła twarz portowego sprzedawcy gandzi. Jak na handlarza marihuaną z Karaibów przystało, jego głowę zdobi kolorowy, wełniany beret. Jeszcze nie zdążyliśmy wyjść na ląd, a już dostaliśmy zaproszenie na wieczorne tańce. Francisco jest jak rzep — nie odstępuje nas na krok: “Skoro nie chcecie gandzi, to może hotel?”. Lądujemy w pensjonacie jego ciotki i umawiamy się na następny dzień na wycieczkę do Siete Altares.
Miasteczko jest senne. Przesiąknięte dymem palonej trawki. To element tutejszej kultury, a luz jest tu najważniejszy. Bo co też można robić? Turystów prawie nie ma. A jeżeli się trafią, to ile osób może im wplatać we włosy koraliki albo sprzedać gandzię? W morze wypływają mężczyźni, a kobiety zajmują się domem i dziećmi. Wszyscy się znają. My też znamy wszystkich po dwukrotnym przejściu główną ulicą. Gruba kobieta w kraciastej różowej sukience i maleńkim kapeluszu targuje się o cenę ryb, brodaty mężczyzna majstruje przy zdezelowanym aucie, grupka dzieciaków z włosami jak runo baranków robi domek ze starych kartonów.
A wszystko to w rytmie muzyki. Bez niej nie byłoby dnia w Livingston. Z najbardziej lichej chatki dobiegają nas śpiewy, na plaży kilku młodzieńców zapamiętale wali w bębny. Pełno tutaj niemiłosiernie zabiedzonych psów. Między bujnymi liśćmi drzew można dostrzec jaskrawozielone jaszczurki. W betonowym basenie przy placu zabaw urzędują trzy krokodyle. Lokalne maskotki? Zagadywani przez mieszkańców – a to o koraliki we włosy i trawkę, a to o parę groszy na piwo – kilkakrotnie obchodzimy całe miasteczko. Dzień snuje się leniwie. Dopiero wieczorem zaczyna się życie. Knajpki o bambusowych ścianach przyciągają spragnionych tańca, śpiewu i gandzi. Bose stopy depczą ubity piasek, odsłonięte biodra kołyszą się niczym fale karaibskiego morza, sprawne ręce wybijają rytm na żółwich skorupach. Publiczność klaszcze w dłonie, by po chwili dać się unieść gorącym rytmom. Tak wyglądają tu wszystkie noce.
Plaża pięknieje o wschodzie słońca. Powierzchnia wody jest gładka, bez jednej zmarszczki. Pokrzywione sylwetki palm czernieją na tle błękitu rozjaśnianego pierwszymi promieniami słońca. Białe ptaki brodzą przy brzegu. Na uschniętym drzewie usadowiły się trzy sępy. Rybak wypływa w morze, żegnając się czule z żoną, mała dziewczynka bawi się w przewróconej łodzi. Wzdłuż plaży i między domami rosną palmy. Orzechy kokosowe spadają jeden po drugim, niczym jabłka w polskich sadach jesienią. Garifuna potrafią zrobić z nich pyszności. Lokalną specjalnością jest ryba gotowana w orzechu kokosowym. Można jej spróbować w kilku tutejszych knajpkach.
Późnym rankiem zjawia się Francisco, żeby nas zabrać na wycieczkę po okolicy. Wygląda jak upór. Przyznaje się, że całą noc grał na bębnach i nie stronił od alkoholu. Dlatego się spóźnił. Ale przecież nie będziemy robić afery z powodu paru godzin. “Jeszcze tylko muszę zgarnąć parę Amerykanów, których zabiorę z wami, i ruszamy” – mówi. Zostawia nas na środku ulicy i znika. Czekamy. Tutaj nikt się nie spieszy, bo niby do czego? Morze nie odpłynie, kokosy nie uciekną. Przez dobrą godzinę przypatrujemy się życiu ulicy – dziewczynom sprzedającym ryby i kraby, zasiedziałym obserwatorom ulicznym, żywo gestykulującym grubym kobietom, staruszkom w kraciastych sukienkach, jakby żywcem wyjętych ze starych filmów.
Francisco przyprowadza ze sobą dwóch policjantów. “Lepiej, żeby gringos nie chodzili tutaj bez obstawy” – mówi wyluzowany. A my w każdym posępnym spojrzeniu tubylca wietrzymy chęć złupienia białasów. Garifuna nie są zbyt przyjaźnie nastawieni do obcych. Może doznali zbyt wielu krzywd od białych?
Tworzymy zabawny orszak. Na początku zamroczony alkoholem i zaspany Garifuna w wełnianym berecie i opadających spodenkach, potem kilku rozglądających się lękliwie wokół siebie gringos i na końcu dwóch policjantów w lakierkach, z rezygnacją wspinających się na kolejną piaszczystą górkę i przeskakujących liczne strumyczki.
Kiedy zwiedzamy lokalny cmentarzyk, z kolorowymi nagrobkami i srokatym koniem pasącym się spokojnie między nimi, nasza ochrona siada na grobach i ociera pot z czoła. Francisco skacze po nagrobkach, tłumacząc, że w Gwatemali cmentarz to radosne miejsce. Potem prowadzi nas na wzgórze, na którym Garifuna komunikują się ze zmarłymi. W betonowym kręgu odbywają się tajemnicze ceremonie. Wiara tej społeczności jest zlepkiem chrześcijaństwa, islamu i wierzeń karaibskich przodków. Ze wzgórza widać Belize. Francisco prowadzi nas sobie tylko znanymi ścieżkami. Przechodzimy przez pola uprawne, krzaki trawy cytrynowej, podwórka ubogich gospodarstw. Oprócz paru kurczaków, czasami chudej świni, nic tam nie ma. Ludzie siedzą przed chałupami i czekają. Na kolejny dzień? A może na cud?
Przez zaśmiecony lasek dostajemy się na brzeg rzeki Rio Dulce. Niewielki odcinek dzielący nas od pięknej plaży pokonujemy canoe. Policjanci w lakierkach płyną z nami. Zabawnie wyglądają w chybotliwym czółnie wśród krzaków gandzi. Na plaży mamy czas wolny. Bujamy się na hamakach, kąpiemy i słuchamy muzyki. Francisco kołysze się w jej rytm. Wypalił już kilka skrętów. To nic, że czas wolny dawno minął, przecież jest przyjemnie, więc nie warto tego przerywać. Nie spiesząc się, idziemy wzdłuż brzegu do wodospadu Siete Altares. To maleńkie, szmaragdowe jeziorka, rozlewające się kaskadą, jak szampan nalewany do kieliszków ustawionych w piramidę. Skacząc po wapiennych skałkach otaczających oczka wodne, dochodzimy do wodospadu. Kąpiemy się w nim pomimo zachmurzonego nieba. Do Livingston wracamy na piechotę tuż przed zmierzchem i idziemy na kolację do bezimiennej knajpki. Nie ma w niej karty dań, więc obsługa wymyśla specjalne potrawy i ceny dla gringos.
Następnego dnia opuszczamy rozkołysane Livingston. Łódź wiezie nas w kierunku Puerto Barrios, tuż przy granicy z Hondurasem. Słońce dopiero wstaje. Nisko zawieszone niebo o odcieniu biszkoptów odbija się w spokojnej wodzie. Czujemy się tak, jakbyśmy płynęli wśród chmur. Rybacy dopiero wyruszają do pracy, a wraz z nimi duże i małe wodne ptaki. Obserwujemy pelikany wolno lądujące na tafli wody. Niespodziewanie przed naszą łodzią wyłania się szary grzbiet, potem drugi, za chwilę oba naraz. To delfiny. Baraszkują, nie zwracając na nas uwagi. Wyłączamy silnik i przypatrujemy się ich harcom. W błyszczących ciałach odbijają się pierwsze promienie słońca. W Puerto Barrios mijamy statki pełne bananów. Tutaj są tanie niczym u nas ziemniaki. Zanim dotrą do Europy, ich cena wzrośnie wielokrotnie.
W kłębach kurzu, na skrzyżowaniu przed miasteczkiem, czekamy na autobus do Flores. Przyjechał jeden, ale byliśmy zbyt rozleniwieni słońcem, żeby chciało nam się spieszyć. Mañana nas dopadła. Przecież przyjedzie kolejny…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze