Goście z wizytą. Koszmar!
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuPotrzeba odwiedzania się jest przemożna. Opiera się potędze Internetu ze swym czatem, Facebookiem i naszą Kafeterią powstałą przecież po to, by ludzi zatrzymać w domach. Nie wyszło, sieć na tym polu poniosła klęskę. Wizyta gości to wielogodzinne przerzucanie się bon motami, niczym zimnym kisielem, nieustanne uważanie, by nie zrobić nikomu przykrości, oraz obowiązkowe śmianie się z nieobecnych.
Czasem jesteśmy szczęśliwi, a czasem się odwiedzamy.
Gość, ze względu na samą swoją naturę, przynależy do tej samej grupy stworzeń co miś panda oraz hipopotam. Istoty te, wedle obiegowej opinii przyjazne a nawet sympatyczne, w rzeczywistości współtworzą ekipę potworów. Panda nieustannie wyżera śliczne ptaszki z gniazdek, zaś zaczepiona przez człowieka reaguje bezrozumną wściekłością, choć jej gniew może brać się również z pomieszania pojęć, wszak to żaden miś, lecz największy z szopowatych. Czy o to tak się złości? Strach pytać, gdyż odgryzie palec. Hipcie, nieustannie przywoływane w niezliczonych bajkach, to ponurzy mordercy zanurzeni w błocie, nieustannie konsumują turystów, zaglądających na Czarny Kontynent; w liczbie ofiar przebijają ich tylko lwy. Gość w dom jest jeszcze bardziej złowieszczy, gdyż pandy i hipopotama jest stosunkowo łatwo uniknąć. Gościa w żadnym przypadku.
Kompletna lista nieszczęść powstałych w wyniku wzajemnego odwiedzania zajęłaby cały Internet, do tego niezawodnie skończyłby się cały papier na świecie. Zawężam więc sprawę do przykładów mi znanych. Pewien miły człowiek, którego kiedyś nieopatrznie zaprosiłem, nie znalazł miejsca, aby usiąść (działo się to w czasach studenckiej partyzantki), w konsekwencji czego uznał za słuszne przenieść akwarium z komody na podłogę. Uznał, że w ten sposób zdobędzie upragnione miejsce dla własnego zada, nieszczęsnym trafem zrealizował zamiar tylko w połowie. Podniósł, lecz nie postawił. Dodam od siebie, że rzeczone akwarium było jedyną ładną rzeczą w zamieszkiwanym przeze mnie miejscu. Trudno opisać ogrom kataklizmu: czterdzieści litrów wody na podłogę, ja wrzeszczę, on płacze, kolega przy zajściu pędzi po odkurzacz, chcąc najwyraźniej ratować rybki z pomocą zdobyczy techniki.
W innej sytuacji, bodaj – sylwestrowej, zaproszona na uroczystość koleżanka pojęła grozę świata, który ją otaczał. Impulsem do pozyskania tej wiedzy była, jak się wydaje, ostra wymiana zdań z narzeczonym. Dziewczę pojęło, że rzeczywistości nie dźwignie i postanowiła ze sobą skończyć za pomocą kawałka szkła. Nie wyszło, za to, skończyło się przyjęcie, skutecznie stłamszone przez agresywnych wysłanników pogotowia. Żeby oddać sprawiedliwość – jestem człowiekiem łagodnego charakteru, uprzejmym, przyjaznym i życzliwie nastawionym do świata, a choć Matka Teresa to przy mnie Rambo, zaproszony w gości zmieniam się w potwora. Być może zachodzi we mnie ten sam rodzaj przemiany co w doktorze Jekyllu. Dzwonisz po mnie, a melduje się pan Hyde. Dość powiedzieć, że w ramach imprezy urodzinowej pewnego nobilitowanego członka naszego społeczeństwa uznałem za słuszne stoczyć imponującą bójkę w salonie, podjąłem próbę wydłubania oczu stareńkiemu psu (i tak miał grzywkę, przez którą nic nie widział), by na koniec zasnąć skromnie odziany jedynie w spaghetti bolognese.
Przykłady można mnożyć, szczęściem nie wszystkie są aż tak radykalne. Niemniej, trudno wskazać choć jedną jasną stronę przyjmowania bliźnich. Zwyczajowo przyjmujemy, że zapraszamy ludzi pod dach by pokazać, jak to nam wspaniale, że dom przestronny i niemal spłacony, dzieci śliczne i mądre niczym rezusy, w garażu pyszni się samochód, a w kuchni żona – Miss Polonia o umyśle Einsteina. Tak dziwnie się składa, że goście, nieważne wedle jakiego klucza dobierani mają domy okazalsze, samochody nowsze jako i żony, a ich dzieci właśnie kończą Harvard. Jeśli zaprosimy żebraka, powie nam, że miał więcej kobiet, zjechał świat, a teraz zwyczajnie wybrał wolność. Do tego dochodzą bardziej przykre konieczności. Aby gościa przyjąć, trzeba najpierw przygotować wałówę oraz popitkę, co bywa kosztowne choćby ze względu na wysokość akcyzy, potem pozostaje góra garów do pozmywania. Zlikwidowanie womitoriów także okazało się przedwczesne. Najbardziej przykra jest sama wizyta, upływająca na wielogodzinnym przerzucaniu się bon motami, niczym zimnym kisielem, nieustanne uważanie, by nie zrobić nikomu przykrości, oraz obowiązkowe śmianie się z nieobecnych.
Potrzeba odwiedzania się jest przemożna. Dość powiedzieć, że opiera się potędze nowoczesnych wynalazków. Internet ze swym czatem, Facebookiem i naszą Kafeterią powstał przecież po to, by ludzi zatrzymać w domach (lub, od biedy, by w pracy nie zajmowali się pracą), słowem, by wypruć z nas naturę gościa. Nie wyszło, sieć na tym polu poniosła klęskę, pół biedy, gdy ludzie spotykają się na neutralnym terenie, niczym muszkieterowie gotowi do pojedynku. Ale w domu? Jeden do drugiego? Rety.
Skąd to się wzięło? Być może człowiek ma naturę tak paskudną, że tylko ku paskudztwu się skłania. To znaczy, jeśli ma do wyboru pójść w gości lub nie pójść, wybierze bramkę numer jeden, niezawodnie kierując się podszeptem Szatana. W ten sposób niechybnie zmieniamy świat na gorsze, w czym dostrzegam raczej normę niż wybryk. Odpowiedzi o koszmar odwiedzania szukam może nie w Dobrej Księdze, lecz biblijnych apokryfach. Wedle wersji kanonicznej, Kain uśmiercił swego brata Abla, inicjując w ten sposób korowód morderstw trwający aż do dzisiaj. W jednym z rękopisów znad Morza Martwego znajdujemy alternatywną wersję tego wydarzenia. Miast zabić, Kain wpadł do braciszka w gości i to na krzywy ryj – pojadł, popił, szczypnął młodą szwagierkę, a do domu powlókł się pod świtem, błyszcząc od wydzielin. Abel nie pozostał dłużny i zaraz po szabasie wpadł do brata z rewizytą. Jak to wyglądało, starożytny kronikarz milczy, dość powiedzieć, że odwiedzali się nieustannie, w powietrzu można było powiesić siekierę, albo i siebie, a gdy pomarli, zwyczaj ten przeszedł na ich dzieci. Potem na dzieci tych dzieci. Dzieci dzieci tych dzieci.
Trupi ten korowód trwa do dzisiaj.
Odwiedzając się nawzajem wypełniamy ponurą zemstę, kontynuując dzieło pradziadów. Ktoś dawno temu odwiedził kogoś, zniszczył dzień z kawałkiem, co wywołało zrozumiałą zemstę. Niedawny gość zmienił się w gospodarza i to on był teraz gnębiony. Zaszłości te przejęło i kontynuowało młodsze pokolenie, aż spirala dotarła do nas, rozpruwając jakże kruchy kręgosłup szczęścia w czterech ścianach. Gdy przyjmuję u siebie Kasię i Pawełka bynajmniej nie cierpię w swym własnym imieniu, ujawnia się za to ciągłość pokoleń mająca swe źródła aż w starożytnej Mezopotamii. Zbieram ciosy za ojca pijającego wódeczkę w latach pięćdziesiątych, dziadka, lwa towarzyskiego w międzywojniu, jego pradziada wytrwale odwiedzającego mieszczańskie domy za cara. I tak dalej. Potem przychodzi czas zemsty, zasuwam do Kasi i Pawełka, odpłacić za krzywdy ojca, dziada i pradziada, odwiedzanych przez ich protoplastów.
Czy jesteśmy w stanie sprzeciwić się dziedzictwu minionych pokoleń?
Oby tak!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze