Karnawał w Baños
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuBaños jest znane z gorących źródeł. Za największą atrakcję uchodzi taplanie się w basenach z wodą o zapachu siarki i spoglądanie na wulkan Tungurahua. Lokalne biura turystyczne organizują wycieczki mające na celu oglądanie tego, co wypluwa z siebie wulkan. W ostatni dzień karnawału nie w głowie komukolwiek podziwianie wulkanicznych wnętrzności. Zarówno mieszkańcy jak i goście od rana zajmują się zbrojeniem, zaopatrując w małe baloniki na wodę, kolorowy proszek i pianę w sprayu. To pożegnanie karnawału.
Autobus kołysze się wolno pomiędzy zielonymi wzgórzami. Za oknem przetacza się prowincjonalny krajobraz Ekwadoru pełen drewnianych zagród, lam skubiących trawę i dzieciaków biegających z kijami. Gdzieniegdzie jaśniejszym punktem odznaczają się jaskrawe spódnice Indianek.
Sielska przejażdżka – myślę i w tym samym momencie słyszę głuche uderzenie. Po chwili widzę spływającą po szybie wodę. Szybę przy mojej głowie dosięgają kolejne trafienia. Nasz autobus zostaje zaatakowany przez wodne bomby. Przeciskając się przez wąską uliczkę jakiejś osady pojazd staje się łatwym celem dla małych wojowników i starszych dam, które nie ruszając się z przydomowej ławki atakują cel przy pomocy gumowego węża. Pasażerowie domykają okna. — Nie dziw się, to fin de carnaval – mówi mi jeden z uśmiechniętych podróżnych.
Co znaczy koniec karnawału, mam się za chwilę przekonać wysiadając na dworcu w Baños. Przeczytawszy, że miasteczko ma kameralny klimat, nadziwić się nie mogę tłumowi wysypującemu się z autobusów. Jakby cały Ekwador postanowił przyjechać jednego dnia właśnie tu. I cały Ekwador rusza na poszukiwanie noclegu. A ja wraz z nim. To się nie może udać, mamroczę pod nosem, drepcząc do kolejnego hoteliku i słysząc, że nie ma miejsc. W końcu obieram azymut na najokazalej wyglądające obiekty licząc, że mój budżet to wytrzyma. Szybko jednak muszę pogodzić się z faktem, że jestem za biedna na pobyt w ekwadorskim kurorcie podczas karnawału. Po kilkugodzinnych poszukiwaniach, zakwaterowanie znajduję w dość obskurnej norze, choć cena sugerowałaby, że to co najmniej Hilton. Plusem hoteliku okazuje się potem oddalenie od głównych arterii miasteczka.
Baños jest znane z gorących źródeł wypływających z okolicznych gór. Za największą tutejszą atrakcję uchodzi taplanie się w basenach z wodą o zapachu siarki i spoglądanie na wulkan Tungurahua. Całkiem niedawno, bo pod koniec XX wieku, dał o sobie znać na tyle donośnie, że trzeba było ewakuować mieszkańców. Teraz lokalne biura turystyczne organizują jednodniowe wycieczki mające na celu oglądanie tego, co wypluwa z siebie wulkan. Przy odrobinie szczęścia można dostrzec rozgrzane do czerwoności skały wyrzucane z dużą siłą z piekielnej gardzieli wulkanu.
W ostatni dzień karnawału nie w głowie komukolwiek podziwianie wulkanicznych wnętrzności. Zarówno mieszkańcy jak i chwilowi goście od rana zajmują się zbrojeniem, zaopatrując się na ulicznych straganach w odpowiednie akcesoria – małe baloniki na wodę, kolorowy proszek i pianę w sprayu. Ten ostatni wynalazek pozwala po naciśnięciu przycisku wystrzelić w stronę przeciwnika nieszkodliwy ładunek, czasami zabarwiony na różowo lub niebiesko. Decydujące starcie odbędzie się po paradzie. Rano, co młodsi i mniej pewni siebie, próbują sił w pojedynkach indywidualnych. Po ulicach chodzą przemoczone ofiary z twarzami zaklejonymi pianą. Niektórzy chcą się odegrać na przypadkowych przechodniach. W tym dniu należy być czujnym i gotowym na niespodzianki.
Knajpy również szykują się na kulminację pożegnania karnawału. Przed lokale wystawiono grille. Różowe ciałka świnek morskich skwierczą w ogniu. Nie braknie również tutejszej specjalności – cukierków wyrabianych z trzciny cukrowej. Ich wyrobem zajmują się głównie mężczyźni ponieważ ugniatanie i rozciąganie masy wymaga nie lada siły. Zarzuca się kawał cukrowego ciasta na hak w ścianie, rozciąga i znów zarzuca i rozciąga. I tak w kółko.
Około południa na głównej ulicy robi się tak tłoczno, że trudność sprawia przemieszczenie się z jednej strony na drugą. Wszyscy starają się zająć najlepszy punkt do obserwacji parady, która wyrusza z obrzeży miasteczka. Lokalna telewizja transmituje kolorowe obrazy, więc kto nie jest w stanie dopchać się do krawędzi chodnika, może wstąpić do knajpy. Telewizor jest tam włączony na pewno. Nawet w lodziarni dzieciaki zadzierają głowy, by pogapić się w ekran. Ich starsze siostry na pewno tam są.
W końcu parada dociera do centrum. Muzyka dudni z głośników ustawionych na platformach, a w jej rytmie wdzięcznie wyginają się dziewczęta. Wszystkie przystrojone w piękne kreacje, pełne brokatu, cekinów i piór. Widać długie godziny przygotowań i wiele zużytych kosmetyków.
W korowodzie pląsają setki przebierańców. Są też krowy, konie, wózki, transparenty. Tłum szaleje i atakuje artystów pianą w sprayu. Rozpoczyna się istne pandemonium. Wkrótce świat wygląda, jakby rozbiła się na nim wielka chmura. Trudno rozpoznać twarze. Młodzi i starzy walczą, jakby od ilości piany na twarzy przeciwnika zelżało wieczorne piwo. Osoby o słabych nerwach chronią się na drzewach. Reszta z radością daje się zamieniać w piankowe bałwany, obsypywać kolorowym proszkiem i oblewać wodą. Zabawa trwa do nocy. Że też Nuestra Señora del Aqua Santo (Matka Boska Wody Święconej) patronka miasteczka na to wszystko pozwala.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze