Miasteczko na pustyni
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuDroga do San Pedro de Atacama z Calamy, lotniska położonego w północnym Chile zajmuje około godzinę i 10 minut. Gdyby nie zakręty i wzniesienia miałoby się wrażenie, że samochód stoi w miejscu. Wokół piach, piach i piach i tylko od czasu do czasu niczym fatamorgana wyłaniają się ośnieżone szczyty wulkanów lub skały o najdziwniejszych kolorach. Wszystko tonie w ogromnej przestrzeni.
Droga do San Pedro de Atacama z Calamy, lotniska położonego w północnym Chile zajmuje około godzinę i 10 minut. Gdyby nie zakręty i wzniesienia miałoby się wrażenie, że samochód stoi w miejscu. Wokół piach, piach i piach i tylko od czasu do czasu niczym fatamorgana wyłaniają się ośnieżone szczyty wulkanów lub skały o najdziwniejszych kolorach. Wszystko tonie w ogromnej przestrzeni.
Miasteczko na środku pustyni przypomina raczej sporą turystyczną wieś przez cały rok okupywaną przez turystów z całego świata. Stąd wyrusza się na wyprawy w najpiękniejsze zakątki Chile – do Doliny Księżycowej, Gajzerów del Tatio, salaru i rozlicznych lagun. Nic dziwnego, że w niskim domkach ulepionych z pisku i gliny mieszczą się prawie wyłącznie agencje turystyczne, knajpki, mini sklepiki z pamiątkami. Kto nie pracuje w turystyce, nie ma. W centrum stoi stary kościół, przed którym zawsze wyleguje się jakiś pies. Nie brakuje tu knajp, sklepików z pamiątkami, są nawet bankomaty. Mieszkańcy miasteczka mają inne rysy, bardziej przypominają Indian Keczua, których spotykaliśmy w Peru i Boliwii. Słońce zachodzi tu około 20.00 i właściwie natychmiast robi się ciemno. Zapalają się nieliczne latarnie w „centrum”, a poza nim świecą tylko gwiazdy.
Nie ma problemów ze znalezieniem noclegu, są tu hotele z basenami i hostele oferujące łóżko za parę dolarów. Są też ekologiczne lofty, takie jak prowadzony prze uroczą, gadatliwą Macarenę Atacama Loft. 3 domki urządzone w etnicznym stylu Macarena wybudowała według własnego pomysłu ze starych butelek, kartonów i plastików oklejonych rudą gliną. Domki, choć wyrosły na polu pięknie kwitnących chaszczy, wyposażone są we wszelkie wygodny. Można tu pić kawę gapiąc się na owce skubiące trawę u stóp ośnieżonego wulkanu. Nie wypada tu jednak zbyt długo gapić się na jeden widok, choćby wydawał się najpiękniejszy. Kilkaset metrów dalej może być jeszcze piękniej, kilka kilometrów drogi doprowadzi nas do zachwytu a kilkaset każe nam odwołać podziw dla wszystkich widzianych dotychczas rzeczy.
13 kilometrów od miasteczka rozciąga się jedno z najsuchszych miejsc na Ziemi – Dolina Księżycowa. Widok ze skał owiewanych gorącym wiatrem przywodzi na myśl oczywiste skojarzenia z Księżycem. Ale na Księżycu nie ma dróg z rozpędzonymi samochodami terenowymi ani kopalni ołowiu, saletry, złota, kobaltu i soli. Być może na Księżycu jest równie cicho, ale na pewno nie można na nim oglądać spektaklu zachodzącego słońca.
Z wyżyn skalnej ramy rozparci w piknikowych fotelach turyści gapią się na grę świateł. Słychać tylko wiatr, śmiech szczęśliwych ludzi i gwar ich rozmów.
Większość z nich spotka się kolejnego dnia na innej wyciecze. Na przykład do gejzerów del Tatio. Aby je zobaczyć, wyrusza się około 4 rano. Trzeba nastawić się na chłód i ból głowy, bo samochód musi wjechać aż na 4200 metrów.
Gejzery bulgoczą gorącą wodą i strzelają nią na wysokość kilku metrów jedynie tuż po świcie. Wykorzystują różnicę temperatury między nocą i budzącym się dniem, wytwarza się ciśnienie i woda tańczy w chmurze pary i promieniach słońca. Podobno codziennie inne gejzery pokazują swoją siłę. Nie ma identycznego poranka.
Woda wylewająca się ze stożków o różnej wysokości ma też różną temperaturę, ale w większości jest to wrzątek. Kiedy turyści z rozdziawionymi ustami gapią się na gejzery i bez opamiętania pstrykają zdjęcia, kierowcy autobusów rozstawiają stoliki i gotują jajka w zagłębieniach ziemi. Takie ciepłe jajo wyjęte z gejzera nie dość, że smakuje jak największy rarytas, to jeszcze zanim się je pozbawi skorupki wspaniale rozgrzewa dłonie. Chętni mogą wykąpać się w jednym z gejzerów przerobionych na kąpielisko lub odejść kilkaset metrów dalej i poczuć się, jak ostatni człowiek na ziemi.
Przejażdżka przez wysokie Andy to okazja do spotkania różnych zwierząt. Do drogi podchodzą lisy, wigonie piją wodę ze strumyków, niewiele robiąc sobie z wycelowanych w nie aparatów fotograficznych. Wigonie to bardzo ciekawe stworzenia. W stadzie jest dominujący samiec, który ma wiele żon. Kiedy rodzi się chłopak, samiec alfa pozwala mu być w stadzie najwyżej rok a potem pokazuje mu Andy. Kiedy rodzi się córka, tatuś zgadza się by była w jego stadzie nawet trzy lata i testuje w tym czasie kandydatów na zięciów. Jak się któryś tatusiowi nie spodoba, to nie dostaje jego córeczki. Samotna wigonia to zawsze samiec, albo stary, albo bardzo młody, szukający przyjaciółki. Samica nigdy nie opuszcza stada. Feminizm do nich jeszcze nie dotarł.
Laguna Cezar znajduje się około 30 km od San Pedro. W zależności od pory roku poziom wody w zbiorniku jest różny. W styczniu, kiedy w Chile jest pełnia lata i całkowity brak opadów, laguna wygląda jak salar. Woda wyparowała. Pomógł jej w tym silny wiatr, który zrywa kapelusze z głów. Niedaleko znajdują się Ojos de salar (oczy salaru), dwa równe, okrągłe zbiorniki z niebieskawo-zieloną wodą przecięte przez środek drogą. Z góry wyglądają jak oczy.
Inne laguny w pobliżu miasteczka mają jaskrawy odcień szafiru. Na tle wulkanów w śnieżnych beretach z odbiciem białych chmur w tafli wyglądają, jakby nigdy nie słyszały o cywilizacji. Łatwo o niej zapomnieć w tym miejscu, kiedy idzie się główną ulicą miasteczka mijając stado owiec i kiedy je się ręcznie robione lody. W końcu po to się tu przyjeżdża.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze