Singielka w mieście, stara panna na wsi
MARTA KOWALIK • dawno temuMłode kobiety znacznie częściej niż mężczyźni w tym samym wieku przenoszą się ze wsi lub małego miasta do Warszawy czy Poznania. Zostawiają rodzinę i... odkrywają, że wielkie miasta pełne są takich jak one - młodych samotnych kobiet szukających drugiej połowy. A rodzina ze wsi dopytuje: kiedy ślub?
Agnieszka ma 25 lat, studiowała zaocznie rachunkowość na prywatnej uczelni. Pochodzi z małej miejscowości pod Białymstokiem, a teraz mieszka w Warszawie. Uważa, że jeśli chodzi o pracę, to złapała Pana Boga za nogi. Jest jednak jedno „ale”:
— Przeprowadziłam się, bo wiedziałam, że nie dostanę pracy ani na mojej wsi, ani w Białymstoku. To fajne miasto, ale na weekendy. Pochodzić, pospacerować… tylko pracy nie ma. W zeszłym roku po obronie spakowałam się i postawiłam wszystko na jedną kartę: pieniędzy miałam tyle co na kaucję za pokój i przeżycie na miesiąc. Najpierw złapałam pracę kelnerki, teraz jestem w call center. Ale to nie moje ostatnie słowo, chcę zrobić karierę.
Tylko, że jest jeden problem, duży: na wsi zostawiłam chłopaka, z którym byłam od liceum. On chciał się żenić i mieszkać u rodziców, tak sobie żyć powoli na wsi… a ja czułam, że chcę poznać trochę inny świat. Rozstaliśmy się. A ja mam problem z poznaniem faceta w Warszawie. Dziwne? Wcale nie. W pracy prawie same kobiety, takie jak ja, z małych miejscowości. A o tych nielicznych mężczyzn jest prawdziwa wojna. Szukam poza pracą, ale nie jest łatwo. Wracam do domu koło dwudziestej i choćbym chciała, nie mam siły biegać po klubach. W weekendy jadę do rodziców po wałówkę, no i odwiedzić ich. Typowy ze mnie „słoik”.
Rodzice dopytują, kogo w tym mieście poznałam, sąsiedzi też sprawdzają, czy kogoś nie przywiozłam, żeby poznać z rodziną… Dziewczyny ze szkoły, które zostały u nas, wszystkie już mają dzieci. W Warszawie tego nie czuję… tu jestem nowoczesną singielką, przynajmniej tak sobie mogę wmawiać. Ale u nas na wsi już o mnie mówią, że jestem starą panną. I raczej niestety tak o sobie myślę.
Natalia jest trochę starsza, ma prawie trzydzieści lat. Przyjechała do Poznania z małej miejscowości pod Bydgoszczą. Skończyła studia i została w mieście, bo wiedziała, że jako absolwentka egzotycznej filologii raczej nie będzie miała zajęcia w dziesięciotysięcznym miasteczku. Natalia opowiada:
— Z mojej licealnej klasy w mieście zostało tylko trzech chłopaków. Jeden odziedziczył zakład po ojcu, a dwaj byli tacy nieudani, że do tej pory są na garnuszku rodziców. Dziewczyny wyjechały do dużych miast, dwie do Anglii, jedna nawet do Kanady. Jak przyjeżdżam czasem na weekend, to widzę takie parady kawalerów pod sklepem i na deptaku. Moja mama twierdzi, że szukają żon. Pewnie, mogłabym sobie jakiegoś wybrać i wrócić na stare śmieci. Jednak jakoś nie przemawia do mnie taka wizja.
Jestem zadowolona z życia, ale wkurza mnie, że rodzice zamiast się cieszyć, że dobrze sobie ułożyłam życie: mam mieszkanie, oszczędności, fajną pracę, to ciągle marudzą. Uważam się za singielkę, nie mam nawet trzydziestki, a oni jęczą, że nie ma wnuków. Sami pobrali się zaraz po szkole średniej i nigdy nie wyjechali poza rodzinną miejscowość na dłużej niż tydzień, więc nie rozumieją, że w większych miastach żyje się inaczej. Dla nich jestem starą panną, która poniosła życiową porażkę. Bo męża nie mam i dzieci mi nie ryczą po nocach.
Z zupełnie malutkiej wsi wyjechała Dorota, dzisiaj redaktorka w wydawnictwie. Mieszka w Krakowie i jest swoim miastem zachwycona. Przyznaje jednak, że czasami zastanawia się, jak mogłoby wyglądać jej życie, gdyby została na wsi:
— Kiedy miałam osiemnaście lat, gospodarstwo rodziców i to całe bieganie wokół zwierząt, pola… szczerze mówiąc, budziło we mnie wstręt. Niby rodziców doceniałam – byli dla mnie dobrzy, nie zabronili wyjechać i utrzymywali na studiach, ale odczuwałam jakąś pogardę dla wsi, tych wszystkich obyczajów i wiejskich mądrości. Teraz inaczej na to patrzę. Mam trzydzieści trzy lata i widzę, że przez ostatnie piętnaście zachłysnęłam się dużym miastem. Trochę żałuję, że nie posłuchałam rad mojej mamy, która twierdziła, że skoro już jestem na tych studiach w wielkim mieście, to może warto poszukać przy okazji męża.
Wtedy się śmiałam, że to takie wiejskie obyczaje – mąż koło dwudziestki, a ja planowałam wielkie romanse i wolne związki. Miałam jedno i drugie. Żyłam bardzo wielkomiejsko. Oczywiście, to nie jest tak, że w dużym mieście ludzie się nie pobierają. Ale jeśli jesteś z małej miejscowości, to powoli tracisz już tych starych znajomych (albo sama się odcinasz), a zanim poznasz nowych, często mija najlepszy czas na rozpoczęcie normalnego związku. No i druga rzecz: w dużym mieście jest wiele młodych wykształconych kobiet, które nie zadowolą się byle kim. A wybór mały, bo mężczyźni są w mniejszości.
Teraz jestem sama i myślę, że wcale nie byłoby źle mieć jeśli nie męża, to przynajmniej dziecko. Gdybym je urodziła jak rówieśniczki ze wsi, to już dawno chodziłoby do szkoły. Te „wiejskie mądrości” o posiadaniu dzieci odpowiadają chyba po prostu rytmowi biologicznemu – to właśnie dwudziestolatki lepiej znoszą bycie matką niż trzydziestoparolatki.
Jestem singielką czy starą panną? Na wsi u rodziców jedną, a jak siedzę na rynku w Krakowie i piję latte na chudym mleku, to drugą. Ale z pewnością jestem osobą samotną.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze