We wczesnym stadium świadomego, na w pół dorosłego życia - czyli w okresie szkoły średniej i początku studiów - związki, partnerki i miłość jawią się mężczyznom jednoznacznie jako doskonały sposób spędzania czasu.
Miłe dreszcze, wyzwania oraz - na swój sposób - wzbogacające nas negatywne uczucia wypływające z utraty i odrzucenia nieodłącznie towarzyszą pokonywaniu kolejnych progów emocjonalnego rozwoju. Jak tylko wespniemy się na wyższy próg, to patrzymy za siebie i ze słuszną satysfakcją stwierdzamy, jakiego to też dokonaliśmy postępu. W sumie, oczywiście traktując całe zagadnienie w dużym uproszczeniu i wyłączając przypadki osobników pechowych, jest to świetna zabawa, okres wzmożonej nauki życia, intensywnych przeżyć, inicjacji w seksie, alkoholu itp.
Błogi okres kończy się jednak w okolicach 22-23-go roku życia i wyżej opisana sielanka dziecięcego hedonisty - bo kimże innym są mężczyźni - przemienia się w ciężkie zmagania z kobietami. Do głosu zaczyna dochodzić myśl, że kobiece ciało - w szczególności narządy nomen omen rodne - nie służą wyłącznie obopólnej przyjemności, a ich naczelna funkcja, którą jest dawanie życia, pozostawała w długiej hibernacji. To, w jak długiej hibernacji zależy od tego, w którym regionie świata się urodziliśmy, do jakiej grupy społecznej przynależymy, jakie wykształcenie odebraliśmy i wielu innych.
Powyższa myśl - dla większości mężczyzn niezmiernie przykra - jest tylko jedną z całej chmary dopadających nas wtedy utrapień. Wspomniane na początku artykułu miłe dreszcze i emocjonalny postęp w kontaktach męsko-damskich ustępują dokuczliwej świadomości, że nową treścią życia w związku dorosłych ludzi stają się nieodwołalnie wielomiesięczne okresy jałowe, zmagania ze wzajemną destrukcyjną wrogością zamiast zażywania prostych rozkoszy cielesnych.
Czy wikłanie się w nieuniknienie zmierzające do śmierci związki jest losem naszego gatunku?