Chrzcić czy nie chrzcić?
JOANNA SZWECHŁOWICZ • dawno temuW kraju, gdzie ponad 90 procent obywateli to katolicy, a reszta to przedstawiciele innych wyznań chrześcijańskich, takie pytanie może wydawać się dziwne. Chrzcić, oczywiście. Jesteśmy najbardziej katolickim społeczeństwem na świecie, a naszym najlepszym towarem eksportowym są księża i zakonnice. Ale to wcale nie jest takie proste. Bo statystyka kłamie.
Większość z nas to ludzie obojętni religijnie lub tak zwani „niedzielni katolicy”. Idziemy do kościoła, posiedzimy tam godzinę i wracamy do swoich spraw. Nie wcielamy w życie przykazań, a już katolicką etykę seksualną uważamy za dziwaczną i przestarzałą. No, ale dziecko ochrzcić trzeba. Bo co powie sąsiadka, koledzy z pracy… Nie jest łatwo przeciwstawić się presji społecznej.
Klara z Wrocławia została ochrzczona w pełnej konspiracji, na początku lat osiemdziesiątych. Miała już wtedy trzy lata. Dlaczego tak długo czekano? Jej ojciec był wysokim funkcjonariuszem partyjnym, a więc oficjalnie musiał być ateistą. Żeby ochrzcić Klarę, rodzina specjalnie pojechała do podlubelskiej parafii, gdzie nikt jej nie znał. Tak samo wyglądała pierwsza komunia. I na tych dwóch sakramentach wychowanie religijne się skończyło:
— Moi rodzice byli jakby rozdwojeni. Z jednej strony postępowi działacze partyjni, którzy bali się o swoje kariery. Oficjalnie przecież PZPR walczyła z Kościołem, religia katolicka była uznawana za zabobon. Z drugiej – oboje bali się, co powie rodzina. Postanowili więc, że Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek. Oficjalnie jestem katoliczką, ale rodzice nigdy nie zadbali, żebym gruntownie poznała tradycję chrześcijańską. Dopiero po 1989 roku, kiedy zmienił się ustrój, nagle przypomnieli sobie o tym, że w niedzielę mają chodzić do kościoła. Myślę, że zwyczajnie boją się śmierci i dlatego nagle "zdewocieli". Chcą odkupić dawne winy. Mnie to śmieszy.
Nie wierzę w Boga i nie rozumiem, dlaczego miałabym chrzcić własną córeczkę. Tego samego zdania jest mój mąż – oboje nie chcemy, by dziecko żyło w fałszu. Nie będziemy zapisywać jej do instytucji, którą sami uważamy za głupią i szkodliwą. Inne wspólnoty chrześcijańskie też odpadają, bo raczej nie przekonują ateistów (śmiech). Maja ma teraz dwa lata i żyje sobie spokojnie z piętnem grzechu pierworodnego. Jakoś nie widzę, żeby jej to przeszkadzało. Choć trzeba przyznać, że czasami zachowuje się jak mały diabełek. Śmiejemy się więc z mężem, że może coś w tym jest.
Paweł spod Warszawy jest człowiekiem głęboko wierzącym. Ma czwórkę dzieci. Uważa, że osoby, które nie chcą wychowywać potomstwa po katolicku, nie powinny go chrzcić i tym samym włączać do Kościoła:
— Mnie jako katolika takie udawane chrzty po prostu obrażają. Przecież to parodia. Ludzie, którzy nawet nie wiedzą (bo i skąd, jeśli przychodzą tylko na pasterkę), w jaki sposób powinno się zachowywać w czasie mszy, nagle biegną do księdza i obiecują, że będą wychowywać dziecko po katolicku. Niby jak, skoro albo nie znają nauki Kościoła, albo świadomie ją olewają? Przepraszam za wyrażenie, ale tak to trzeba nazwać. Biorą dziecko pod pachę, ubierają je jak następcę tronu, wyszukują bogatych chrzestnych i robią wielką imprezę dla babć i cioć. A potem, przez osiem lat, nic. Przychodzą dopiero, gdy trzeba zrobić następną imprezę. Tym razem komunijną.
Ciężko się o tym mówi, ale to chyba także wina księży. Udają, że nie widzą zmieniającego się świata, tego, że Kościół nie jest już tak poważaną instytucją, jak jeszcze dwadzieścia lat temu. Nadal chcą, żeby Polak równało się katolik. Chrzczą więc na potęgę, nie pytają rodziców dziecka o ich życie religijne, o to, co chcą potomstwu przekazać. Zależy im często tylko na liczbach, na tym, żeby można było powiedzieć, że nadal jesteśmy najbardziej katolickim społeczeństwem w Europie. A moim zdaniem rekordy bijemy głównie w hipokryzji.
Zauważyć można jednak nowe zjawisko wśród Polaków wybierających emigrację. Dla niektórych szokiem jest, że w wieloetnicznych i wieloreligijnych społeczeństwach ludzie często uznają, iż chrzest nie jest oczywistością. Niby teoretycznie już wcześniej o tym wiedzieli, jednak emigracja z Polski wielu z nim otwiera oczy na te sprawy. Tak było z Agatą, która cztery lata temu wyjechała do Londynu z mazurskiego miasteczka:
— Nie chodziło nawet o to, że nie chciałam, by mój synek był katolikiem. Bo chciałam. Ale postanowiłam się nad sprawami religii trochę zastanowić. W moim rodzinnym domu to byłoby nie do pomyślenia – chrzest ma być miesiąc po urodzinach i tyle. Dylematy religijne nie wchodziły w grę. Ale tutaj mam znajomych różnych wyznań: anglikanów, hinduistów, buddystów i pewnie innych, jednak w Anglii nie wypada tego manifestować. Przynajmniej tak jest w mojej pracy. Nasi najlepsi znajomi i sąsiedzi to buddyści, wspaniali ludzie.
Kiedy więc zadzwoniła moja mama z hasłem: przyjeżdżajcie z dzieckiem do Polski, robimy chrzciny, powiedziałam, że niestety nie możemy teraz wziąć urlopu. I poszliśmy z mężem do polskiej parafii porozmawiać z księdzem. O naszych wątpliwościach, o tym, że nie wszystkie katolickie zasady do nas przemawiają. Ksiądz zaprosił nas na spotkania czegoś w rodzaju neokatechumenatu, gdzie przychodziło więcej takich osób. Powoli oboje przestawaliśmy być niedzielnymi katolikami, zaczęliśmy rozumieć, w co tak naprawdę wierzymy. Po roku ochrzciliśmy synka. I mamy szczery zamiar wychować go po katolicku. Chyba w Londynie będzie o to łatwiej, niż w Polsce.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze