Wino miodowe
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuPrzygoda, o której dziś opowiem, jest z gatunku thrillerów z happy endem. Rzecz dzieje się w północnym Wietnamie. Od kilku dni starym rosyjskim uazem podróżujemy przez górzysty teren tuż przy granicy z Chinami. Odwiedzamy wioski i miasteczka, przyglądając się życiu plemion o egzotycznych nazwach – Red Dao, Black Hmong.
Zdarza się, że w podróży następują nagłe zwroty akcji, pogodny dzień przecina grzmiąca burza, nowo poznany człowiek o szerokim uśmiechu okazuje się oszustem, a niewinnie wyglądający kwiat trującą rośliną. Bywa, że rozwiązanie problemu i pomoc pojawiają się równie szybko jak nieszczęście. Może trzeba wierzyć, że z każdej opresji uda się wyjść? A może wszystko zależy od naszej karmy?
Blisko 1000 km po dziurawych, krętych drogach, w kurzu, błocie, spiekocie, deszczu, trzęsąc się w nagrzanym jak piekarnik lub wychłodzonym jak lodówka aucie.
Im wyżej się wspinamy, tym częściej droga znika we mgle, czasami wcale nie widać zakrętu. Kien, nasz kierowca o wyglądzie wschodnioazjatyckiego playboya, sądzi najwyraźniej, że skoro prowadzi duży samochód, to inni powinni schodzić mu z drogi. Dlatego swoimi manewrami przyprawia nas o drżenie serca. To nic, że zakręt, pod górkę, a z naprzeciwka nadjeżdża coś, co chyba jest motocyklem (trudno się zorientować, bo pojazd całkowicie znikł pod ciężarem jadących na nim czterech osób, dwóch tuzinów kur przywiązanych po bokach i kilku pęczków zieleniny i drewna). Kien bierze zakręt, nawet nie zwalniając. O dziwo z manewru mijania nad przepaścią wszyscy uchodzimy z życiem. Taka karma? A może wystarczy mieć klakson i dużo wiary w siebie. Przynajmniej w przypadku Kiena to się sprawdza.
W ostatni dzień wyprawy ulewa towarzyszy nam od rana. Przez wiele kilometrów auto tonie w błocie, co chwila lądując w okazałej dziurze. Brodząc we mgle i rudej mazi, po kilku godzinach jazdy docieramy do Bac Ha, miasteczka słynącego z targów plemienia Red Hmong, które wzięło nazwę od koloru strojów. Już kilkanaście kilometrów przed miasteczkiem spotykamy odziane w czerwone stroje rodziny prowadzące inwentarz na niedzielny targ.
Towarzystwo będące obiektem handlu protestuje wniebogłosy. Żałośnie kwiczy świnia pakowana na bagażnik. Druga, prowadzona na sznurku, postanawia pójść swoją drogą i szarpie się z panem odzianym w czerwony kubrak. Koń uwiązany przy płocie rży donośnie, pewnie nie mogąc doczekać się na Hmonga popijającego bimber w lokalnej spelunie. Podczas gdy panie handlują zieleniną i drobiem, panowie zajmują się poważnymi transakcjami, takimi jak sprzedaż bawołów, co oczywiście należy opić. Niewielu tu trzeźwych mężczyzn. Pod koniec targu, wczesnym przedpołudniem, tylko nieliczni potrafią samodzielnie utrzymać się na nogach. Mimo to jakimś sposobem dosiadają swojego bawoła, konia lub motocykla i wracają do rodzinnej wioski.
Ulewa się nasila. Handlujący kryją się pod płachtami folii i parasolami. Brodzimy po kostki w błocie, obserwując stopy Hmongów obute w plastikowe sandały. Wszyscy noszą identyczne, bez względu na porę roku. My przemokliśmy do suchej nitki. Chodzimy między bawołami, kurami i kolorowo odzianymi ludźmi, marząc o czymś na rozgrzewkę.
Przemoknięci i głodni kwaterujemy się w hotelu Thanh Cong. Panuje w nim rodzinna atmosfera, hall i recepcja są jednocześnie salonem rodzinnym. Pełno w nim zdjęć z familijnych uroczystości. Ojciec rodu wydaje klucze, matka krząta się w kuchni, babcia taksuje wzrokiem przybyszów, a nastoletnie siostry bliźniaczki przyjmują zamówienia na obiad. Może na początek coś na rozgrzewkę? — myślimy, zainspirowani honey wine figurującym w karcie. Ach, poczuć słodkie ciepło w ten mokry, chłodny dzień! Tak, tego zdecydowanie nam trzeba — wyobrażamy sobie delikatny napój o bursztynowej barwie.
Na stół wjeżdżają jednak dwa kieliszki z czymś, co wprawdzie nazywa się winem, ale wygląda jak olej z farfoclami. Nic to – dodajemy sobie odwagi, przecież dobre rzeczy niekoniecznie ładnie wyglądają, a nawet niekoniecznie ładnie pachną. Pijemy! Po pierwszym łyku wykręca mi twarz na drugą stronę i czuję się tak, jakby przez mój układ trawienny przelatywała ognista kula. Z nosa bucha mi para. Subtelna nazwa „wino miodowe” kryje najpiekielniejszy bimber ryżowy świata, zmieszany z bliżej niezidentyfikowanymi paprochami. Po pierwszym łyku mam dość. Robi mi się wystarczająco gorąco.
Marcin, mój Połówek, jako osoba lubiąca wszystko doprowadzać do końca, wychyla cały kieliszek. Nagle coś się dzieje. Czy to ja zaczynam źle widzieć, czy Marcin robi się coraz bardziej zamazany, jakby zacierały się jego kontury… Gdzie są jego oczy? Dlaczego robi się taki okrągły? Z minuty na minutę jego oczy stają się coraz mniej widoczne, a twarz bardziej spuchnięta. Po policzkach ciekną mu łzy, z nosa leje się woda. Zaraz, zaraz, czy te farfocle to przypadkiem nie jest pyłek pszczeli, na który mój mąż jest uczulony?!
Ratunku! Nie jest dobrze, już prawie nic nie widzi, prowadzę go do pokoju na górze, a sama szukam pomocy. Na szczęście pomoc nadchodzi szybko. Kien wynajduje młodego doktora, który cudownym zbiegiem okoliczności właśnie raczył się bimbrem na zapleczu kuchennym. Zerka na Połówka i potem szybko wykrzykuje coś do telefonu. O kurczę, czyżby było aż tak źle? Mija kwadrans, który wydaje się wiecznością.
Na motocyklu przyjeżdża śliczna pielęgniarka z miejscowego szpitala. A wraz z nią kroplówka w foliowej reklamówce i narzeczony w odświętnej koszuli. Kroplówka zawisa na pokojowym wieszaku i powoli ścieka do Marcinowej żyły, a narzeczony rozsiada się w naszym pokoju i wodzi wzrokiem za dziewczyną. Mimo nalegań doktora Nguyena i wymownych spojrzeń bliźniaczek, ich mamy i taty, którzy przybiegli, żeby przyglądać się reanimacji Marcina, narzeczony nie daje się usunąć z pokoju. No jasne, mój mąż to prawdziwy pożeracz serc, w szczególności wietnamskich pielęgniarek i w takim stanie. Dopiero po długich naleganiach i obietnicy, że zaraz będzie mógł wrócić do narzeczonej, udaje się nam namówić zazdrośnika do opuszczenia pokoju. Marcin zostaje sam na sam z piękną pielęgniarką. Reszta towarzystwa przenosi się do salonu.
Zasiadam przy stole wraz z Nguyenem Knoa – doktorem, Nguyenem Kienem – naszym kierowcą i Nguyenem Minhem – zazdrosnym narzeczonym. Mam wrażenie, że w Wietnamie wszyscy wywodzą się w prostej linii z królewskiej dynastii, bo przecież noszą jej imię! Zabijamy czas oczekiwania konwersacją w dziwnej mieszance angielskiego, rosyjskiego, wietnamskiego i francuskiego. Telewizor ryczy na cały regulator. Socjalistyczne pieśni, bo to dzień zakończenia II wojny światowej, zostają zilustrowane narodzinami jakichś gryzoni. Widzimy małe łapki, małe pyszczki, a potem małego ssaka wędrującego przez pole. Zaraz potem radziecki film wojenny, z żywo gestykulującym Stalinem.
Rozpoczynamy dyskusję polityczną. Dlaczego Polska jest w NATO? Ile straciliście przez to, że nie jesteście blisko z Rosją? Ile straciliście z powodu nowego systemu? Co myślisz o waszym systemie wojskowym? — zasypują mnie pytaniami. Jak by wam tu, chłopaki, wszystko wytłumaczyć? — zastanawiam się. Dobrze, że na ekranie pojawia się Putin, jest pretekst do zmiany tematu. „Dzielny człowiek” – mówi Kien. „On spowoduje, że Rosja znowu będzie wielka”. Za chwilę przypomina sobie o innym wielkim, zasłużonym: „Wiesz, że Fidel Castro jest bardzo mądry?”. „Tak?” – nie kryję zdziwienia. „Tak!” – z zapałem potwierdza Kien. „On nigdy swoich przemówień nie czyta z kartki, a potrafi mówić wiele godzin”.
Minuty zamieniają się w godzinę. Nguyen Minh nie może się skupić. Kręci się nerwowo. W końcu nie wytrzymuje i pchany przez rojenia zazdrosnej imaginacji, pędzi po schodach ile sił w nogach. Biegnę za nim, bo przecież nie wiadomo, co taki szaleniec może zrobić. W razie czego muszę ratować Połówka. Nie ma takiej potrzeby, bo jaki oto widok nam się ukazuje? Śpiący jak niewinne dziecko Marcin i piękna pielęgniarka czesząca swe długie, kruczoczarne włosy przy oknie.
Wieczorem Marcin dochodzi do siebie i pod eskortą spojrzeń wszystkich osób przebywających w hotelu zasiada przy stole. Trzech Nguyenów po kolei proponuje mu miodowe wino, mówiąc, że po jego wypiciu bardziej przypomina Azjatę. Nguyen Minh, przekonawszy się, że jego narzeczona jest bezpieczna, decyduje się nawet jechać z nami do Hanoi. A rodzina hotelarza do rana raczy nas zieloną herbatą i opowieściami o Wietnamie.
Po raz kolejny w podróży przekonujemy się, że świat jest pełen dobrych ludzi, choć często myślą i wyglądają inaczej niż my.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze