Rzucać czy być rzucaną?
URSZULA • dawno temuOto jest pytanie! Oczywiście najlepiej jest tkwić w szczęśliwym i spełnionym związku po wsze czasy, ale na tym etapie życia wszyscy chyba powinniśmy wiedzieć, że takie rzeczy to tylko księżniczki w bajkach dla niewinnych dziewczynek i Jennifer Lopez w Holiłudzie. A u nas w polskiej szarej rzeczywistości związki się trwale rozkładają i degenerują, faceci muszą się wyszumieć, kobiety wymieniają mężczyzn na lepszy model, nic tylko jedno wielkie rozstanie.
Według mnie z dwojga złego lepiej jednak być rzucaną. Osoba rzucana ma prawo zaciąć się w słusznym gniewie. — Jak on mógł mi to zrobić? Po tym wszystkim, co razem przeszliśmy? – może zapytywać w burzową noc niczym Crystal z Dynastii – Ja mu jeszcze pokażę! Zmienię swoje życie i jeszcze wróci do mnie na kolanach!
Osoba rzucana ma prawo wypłakiwać się w rękaw najlepszego przyjaciela/przyjaciółki i szlochając przybliżać mu dramatyczną historię, kiedy to on tak po prostu odszedł i na do widzenia rzucił tylko banalny tekst, że do siebie nie pasujemy. Osoba rzucana ma prawo przyjmować chusteczki podawane przyjazną ręką i słowa pocieszenia, że wszystko będzie dobrze.
Osoba rzucana ma mnóstwo praw. A osoba rzucająca? Choćby nie wiem, jak dobrze przemyślała i udokumentowała swoją decyzję i choćby nie wiem jak delikatnie i taktownie się do sprawy zabrała i tak wyjdzie na potwora, który po tylu latach zmarnował życie biednej niewinnej ludzkiej istocie, która w gruncie rzeczy tak się starała. Pomijam tu oczywiście skrajne przypadki, kiedy ktoś zrywa z partnerem, odkrywszy jego liczne zdrady z własnymi najlepszymi przyjaciółkami lub fakt, że zastawił dom, by wykupić sobie lot w kosmos i nic a nic nie raczył o tym powiedzieć współmałżonce.
Zastanawialiście się kiedyś, co czuje osoba rzucająca? Któregoś dnia budzi się rano i po prostu odkrywa, że koleś, który leży obok niej na sto procent nie jest mężczyzną jej życia. Nic nie może na to poradzić, po prostu nagle, znienacka i bez żadnego logicznego powodu nie może już na niego patrzeć, nie chce, żeby jej dotykał i co pięć minut wypowiada zdanie: — Nie, kochanie, nic się nie stało, po prostu mam zły humor. Pozostaje tylko jeden, niewielki problem - trzeba mu jakoś o tym powiedzieć. Tylko jak? There ain’t no easy way to let your lover down śpiewała kiedyś Nancy Sinatra i miała rację.
Faceci są specjalistami od zrywania obcesowego - jednym dosadnym zdaniem, mailem, przez telefon albo przy pomocy wiadomości na karteczce przypiętej magnesem na lodówce. To jest jednak cokolwiek brutalne rozwiązanie, a my kobiety nie jesteśmy aż tak okrutne i nie powiemy do faceta, z którym bądź co bądź spędziłyśmy kawał życia: — Znudziłeś mi się, chciałabym poszukać kogoś fajniejszego albo: Po roku doszłam jednak do wniosku, że nie nadajesz się na mężczyznę mojego życia i nie trzaśniemy za sobą drzwiami.
Mniej więcej pod koniec liceum, będąc jeszcze nie zaprawioną w bojach między płciowych dziewoją, palnęłam nieco starszemu chłopcu, z którym się spotykałam od dwóch czy trzech miesięcy, prosto z mostu, że nie pasujemy do siebie i mam inne plany na życie, licząc na pełne zrozumienie. Tymczasem swojej lekkomyślnej decyzji żałowałam już po 5 minutach, kiedy ów chłopiec rozpłakał się i zapowiedział rychłe samobójstwo, a kiedy nie zmieniłam zdania co do wspólnej przyszłości, rzeczywiście coś tam sobie podciął, raczej na pokaz niż na serio, jednak zostałam skutecznie zmuszona, by wrócić do niego na jakiś czas. W końcu posunęłam się do ostateczności i na jakiejś imprezie pocałowałam jego kolegę, żeby rzucony chłopiec uniósł się słusznym gniewem i uznał, że jestem osobą z gruntu złą i nie chce mieć ze mną nic do czynienia.
Za drugim razem jako osoba nieco już poważniejsza zrywając zachowałam wszelkie środki ostrożności. Delikwent, któremu musiałam dostarczyć ową niechlubną wiadomość, został wpierw podjęty u mnie w domu kolacją z winem, a potem, kiedy siedział na kanapie z kieliszkiem koniaku w dłoni, wysłuchał skrupulatnie ułożonej przeze mnie mowy pożegnalnej, w której użyłam mnóstwa eufemizmów i mglistych wyrażeń typu: — Chciałabym, ale nie mogę, aby jak najbardziej zamglić rzeczywisty obraz sytuacji. Niestety, okazało się, że miało to jeszcze gorszy skutek niż w poprzednim przypadku, ponieważ tak potraktowany chłopiec, uznał, że w imię zasady: — Jeżeli mówisz, że nie chcesz, to właśnie chcesz, będzie o mnie walczył. I rozpoczął systematyczne i wytrwałe klejenie się do mnie i zasypywanie mnie toną kwiatów czy bombonierek. Przychodził, błagał, dopytywał i przekonywał, że jesteśmy sobie pisani na wieki. Nawet już nie pamiętam, jak z tego wszystkiego wybrnęłam, pamiętam tylko, że jeszcze po siedmiu latach od tego wydarzenia, odbierałam od niego telefony z prośbą o spotkanie.
Okazało się, że im bardziej staram się być miła, tym bardziej i tak wychodzę na potwora. Rady na to nie ma. Przy następnym rozstaniu poszłam więc po rozum do głowy i zamiast zastanawiać się, czy lepiej powiedzieć mu, że do siebie nie pasujemy czy, że potrzebuję trochę więcej przestrzeni, obmyśliłam chytry plan, żeby nie mówić nic, tylko po prostu stać się dla chłopca okropną, niemiłą i złą jędzą, tak żeby z własnej woli porzucił mnie i uciekł, gdzie pieprz rośnie. Plan wprawdzie udał się nie najgorzej, ale za to okazał się pomysłem o tyle kontrowersyjnym, że przez następne pół roku nie mogłam patrzeć na siebie w lustrze, a wszyscy wspólni znajomi omijali mnie szerokim łukiem.
Może więc ostatecznie mężczyźni mają trochę rację ucinając całą sprawę szybko i sprawnie, zostawiając karteczkę na lodówce. Do sprawdzenia następnym razem.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze