Pochwała ponuractwa
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuSłyszałem kiedyś, że wszyscy ludzie to draby. Bez wyjątku. Dzielą się jednak na drabów ponurych i drabów wesołków. Nie znajdziesz nikogo przykrzejszego nad wesołka. Szczęściem, okresy wesołości zdarzają się nieco rzadziej i utraciły na intensywności. Bo tylko smutek jest w stanie przynieść szczęście.
Słyszałem kiedyś, że wszyscy ludzie to draby. Bez wyjątku. Dzielą się jednak na drabów ponurych i drabów wesołków.
Odnośnie siebie, nie mam zbyt wielu wątpliwości. Jestem drabem ponurym bez dwóch zdań. Odkąd pamiętam, moje wszelkie próby rozweselenia towarzystwa, czy choćby czytelników tutaj kończyły się zawodzeniem płaczek i gniewnymi rykami kierowanymi w stronę niżej podpisanego. Żywię nadzieję, że za żadne samobójstwo nie odpowiadam, a jeśli już, to nie dokonało się ono ze szczególnym okrucieństwem. W innych, bardziej barbarzyńskich czasach czyhałbym w jakiejś odrapanej bramie i grobowym głosem oferowałbym zakup cegły spóźnionemu przechodniowi.
Wszelka wesołość jest mi wstrętna. Już w dzieciństwie, miast interesować się podglądaniem dziewczyn oraz strzelaniem goli (o bramkę było ciężko, kopaliśmy piłką w słabszych kolegów) zapamiętale bazgrałem na marginesach zeszytów jakieś siekiery, krwawiące noże, odcięte głowy i malowniczo komponujące się nagrobki. Nauczyciele, miast docenić te niekonwencjonalne przecież przejawy działalności twórczej, bili na alarm. Pani od geografii – tak, do dziś pamiętam! – porównała mnie nawet do Karola Kota, osławionego seryjnego zbrodniarza, również zainteresowanego działalnością plastyczną. Wypowiedziała to nazwisko niby złą wróżbę, chcąc mnie z obranej drogi zawrócić. Ja w lot popędziłem ku bibliotekom, Karola Kota sprawdziłem dokładnie i odtąd, przez jakiś czas, rysowałem głównie jego, melancholijnie kołysanego przez wiatr, dmący w pobliżu szafotu.
Kiedy ciut podrosłem, odkryłem nowe zastosowania ponurości, a także jej ekspresji na zewnątrz. Gdyby starczyło mi odwagi, żarłbym wyłącznie ropuchy i odziewał się w skalpy po najbliższych. Wymalowawszy płot u sąsiada, uznałem za konieczne zarobione pieniądze przeznaczyć na płaszcz skórzany czarny, żywo upodabniający mnie do Herr Flicka z pamiętnego Allo, allo, mogę się zresztą założyć, że leżał w szafie od końca II wojny światowej. Chodziłem w nim nawet w najgorętsze dni lipca, najwyraźniej uznając odparzenia za wyjątkowo dobitny przejaw mej arystokracji ducha. Nie pamiętam tylko, jaki los ów płaszcz spotkał. Coś mi jednak czule szepcze, że poszedł w obieg i do dziś okala chude ramiona jakiegoś ponuraka pokolenie niżej.
Mniej więcej w tym czasie zacząłem ponurość odpuszczać, z oczywistą szkodą dla siebie. Dość szybko zorientowałem się, że u płci przeciwnej cieszę się umiarkowanym powodzeniem. Po prostu z niepojętych dla mnie przyczyn dziewczyny unikały chłopaczyny wyglądającego na wyjątkowo zabiedzonego SS-mana, do tego klarującego coś o mordach i rzeziach. Ma ponurość została pogłębiona o poczucie egzystencjalnej klęski. Innymi słowy, do niedawna płytki niby bajoro z kaczuszką, nieoczekiwanie wyposażyłem się w głębię. Poczułem się niezrozumiany i niesłuchanie samotny, w konsekwencji czego moje życie erotyczne nabrało niesłychanego rozpędu. Koleżanki, dotąd pryncypialnie niechętne, dostrzegły we mnie alternatywę dla radosnych, nieustannie żartujących kolegów. Wiadomo – najpoważniejsze problemy, największe tragedie życiowe dzieją się w wieku licealnym. Przy tym plagi egipskie, stwardnienie rozsiane i wszystkie wojny wydają się głupstwem. Dziewczyny uznały najwyraźniej, że ja, taki rozgrzebany, nieustannie siebie analizujący i wzdychający złowrogo do milczącego Boga, zdołam je wysłuchać, pomogę znaleźć odpowiedź na nurtujące je pytania i wątpliwości. To zadanie wyszło mi jak wszystkie inne, których się podjąłem, ale mieliśmy parę miłych chwil.
Niesiony na skrzydłach przygód, pęczniejący od sukcesów nawet nie złapałem momentu, kiedy moja ponurość stała się ornamentem jeno, aż wreszcie wicher jakiejś przygody zdarł mi płaszcz z ramion i cisnął ku innym. Odnalazłem się, o zgrozo – pogodnym, wyposażonym w dobry humor, szczęśliwym. Zwijcie to jak chcecie. Bo i czym miałem się martwić, skoro wszystko szło świetnie? Tymczasem, nie znajdziesz nikogo przykrzejszego nad wesołka.
Człowiek wesoły jest utrapieniem dla wszystkich poza sobą, gdyż zupełnie nie zdaje sobie sprawy, co naprawdę wyczynia. Może opowiadać dwieście kawałów na godzinę, z których tylko jeden potrafi rozerwać przeponę, taką erupcję śmiechu wywołuje. Nieustannie spotyka go coś zabawnego, a nie byłby sobą, gdyby oszczędził sobie choć jedną anegdotkę. Jak pije, to do rana, jak pracuje, to w firmie musi być najlepszy, znajdzie też siłę, żeby zagrzewać innych do zwiększonego wysiłku: mało, a zacznie ryczeć koledze z biurka obok różne umoralniające hasła prosto w ucho. Co wyprawia w łóżku z partnerką, boję się myśleć, lecz istnieje obawa, że nadaje zabawne imiona intymnym częściom ciała lub nawet zaprasza orangutana na mały trójkącik.
Sam, na etapie wesołości zachowuję się mniej więcej podobnie. Nie opowiadam zbyt wielu żartów, za to każde wydarzenie wokoło kojarzy mi się z czymś sprośnym, śmierdzącym, ewentualnie sprośnym i śmierdzącym naraz. Pohukiwanie uwielbiam pasjami i sądzę, że jeśli kogoś obrażę na dobry początek, niezawodnie zyskam w tej osobie dozgonnego przyjaciela. Namawiam ludzi na szkodliwe rozrywki, gdyż nie ma szczęścia nad błyskawiczne zrujnowanie sobie zdrowia, tłumaczę wszystkim, że przegrywanie to wygrywanie i czynem te słowa potwierdzam. Jakie to ma konsekwencje?
Niesłychanie proste. Pierwsze, poważne odejście od ponuractwa zajęło mi około roku i zakończyło się gorączkową ewakuacją wszystkich znajomych, przyjaciół i przyjaciółek. Dokąd się udali, nie wiem, lecz czasem, wędrując przez miasto, dostrzegam znajomą postać, umykającą co sił, jakby dostała skrzydeł. Zostałem sam, wspierany przez zmierzłe, cyniczne i okrutne towarzystwo innych odtrąconych. Do bycia ponurym wróciłem więc niezwłocznie, zyskując stopniowo rozlicznych przyjaciół, kolegów oraz przyjaciółki. Zyskałem w ten sposób miejsce w życiu i głębokie poczucie sensu.
Tylko idiota nie zacząłby się tym cieszyć, prawda?
Tak mniej więcej trwa to do dzisiaj. Nie mam czarnego płaszcza, za to zyskałem perspektywę śmierci, co nie jest już tak łatwo zrzucić ze swych barków. Są tacy, którzy to umieją. Ponurość wydaje się jednak nieco słabsza, jakby się zużywała. Szczęściem, okresy wesołości zdarzają się nieco rzadziej i utraciły na intensywności. Innymi słowy, tylko smutek jest w stanie przynieść szczęście.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze