Mój dom to hostel
ANNA MUZYKA • dawno temuWakacje to czas wzmożonego ruchu turystycznego. Dworce i lotniska przeżywają prawdziwe oblężenie. Ludzie młodzi dysponują ograniczonymi środkami finansowymi. Dlatego, aby zminimalizować koszty, jeżdżą autostopem, nocują u ludzi poznanych na portalach społecznościowych, gdzie korzystają z darmowej wymiany kanap. Od jakiegoś czasu sama robię za „hosta” i zapraszam do siebie osoby, które szukają noclegu.
Wakacje to czas wzmożonego ruchu turystycznego. Dworce i lotniska przeżywają prawdziwe oblężenie. Mieszkam w dużym mieście, w którym latem organizuje się szereg koncertów i festiwali, przyciągających rzesze miłośników. Ponieważ większość z nich to ludzie młodzi, przeważnie studenci, dysponują bardzo ograniczonymi środkami finansowymi. Dlatego, aby zminimalizować koszty, zobaczyć jak najwięcej a wydać jak najmniej — jeżdżą autostopem, nocują u ludzi poznanych na portalach społecznościowych, gdzie korzystają z darmowej wymiany kanap.
Sama często i chętnie korzystam z takiej alternatywy, zwłaszcza przy zagranicznych wojażach, bo daje mi to nie tylko sporo oszczędności, ale także sposób na poznanie ludzi z danego kraju i ich mentalności niemalże od podszewki. Od jakiegoś czasu sama robię za „hosta” i zapraszam do siebie osoby, które szukają noclegu.
W ciągu ostatnich sześciu miesięcy ja i moje współlokatorki gościliśmy u siebie ok. 20 osób z kilku krajów i w sumie czterech kontynentów. Była Amanda z przyjaciółką z Holandii — zakochały się w polskiej wódce i kamikaze. Nocowałam Jay Dee, Hindusa od siedmiu lat mieszkającego we Francji. Spotkaliśmy się półtora roku temu w Paryżu, kiedy to nocowałam u niego. Razem zaliczyliśmy wszystkie karuzele w lunaparku i popijaliśmy pierogi ruskie hinduską masala thai. Lefteris z Grecji także był naszym gościem. W knajpce nie mógł zdecydować się, którą z polskich potraw wybrać, zamówił trzy. I, choć zeszło mu sporo czasu, przy akompaniamencie chichotów moich i jego dziewczyny — pół Słowaczki pół Kostarykanki, zjadł wszystko. Nasz niezwykle cichy i nieśmiały gość z Meksyku chciał nam przygotować typowe meksykańskie danie. Niestety dopiero po fakcie okazało się, że sam nigdy tego nie robił, na szczęście od czego mamy Google. Jego brak doświadczenia przekładał się niestety na jakość potrawy, ale liczą się chęci.
Najciekawsze zawsze są spotkania z prawdziwymi podróżnikami, którzy spędzają któryś miesiąc z rzędu w drodze. Rok temu tak poznałam Bena, oryginalnie Niemca, w praktyce „obywatela świata” jak sam siebie nazywał. Wrocław był jego ostatnim przystankiem po drodze do domu. W ciągu roku zjechał i… przeszedł sporą część Azji i Bliskiego Wschodu. Zapytany o swoje ulubione miejsce, od razu wymienił Iran. Wbrew temu, co powszechnie sądzi się o tym kraju, on odebrał go zgoła inaczej. Ponieważ nie zawsze udawało się znaleźć nocleg przez internet, często trzeba było spać w namiocie. Ale to w Iranie zaproszony był kilkukrotnie przez zupełnie obcych, spotkanych przypadkiem ludzi, do spędzenia czasu u nich. Ben był niekończącą się skarbnicą opowieści, która przypominała czasami film Into the wild, na szczęście ze szczęśliwym zakończeniem.
Dziś rano pożegnałam Michaela, Australijczyka z Tasmanii, który stwierdził, że po 29 latach czas coś zmienić i od dwóch miesięcy podróżuje po Europie. Jako sinolog z wykształcenia wcześniej kilkukrotnie odwiedzał Chiny. W Europie zahaczył już o Wielką Brytanię, Irlandię, Skandynawię i teraz Polskę. Polska zaskakująco mocno go urzekła, głównie… podobieństwami do Chin.
Dowiedziałam się przy okazji, że w języku mandaryńskim słowo piwo brzmi pijiu i wymawia się je bardzo podobnie, oraz że Chińczycy robią pierogi w niemal identyczny sposób jak my, różnią się one tylko farszem. Michael opowiadał też o dziewczynie, u której nocował parę dni wcześniej. Dziewczyna nie tylko pokazała mu miasto, ale ponieważ po drodze spotkali dwie Łotyszki szukające jakiegoś hostelu, bo nie udało im się złapać stopa do Pragi, to przyjęła je pod swój dach. Jej rodzice, chociaż po angielsku byli w stanie powiedzieć ledwo parę zdań, tak bardzo polubili atmosferę międzykulturowości i kilku języków słyszanych na zmianę w kuchni, że na koniec zaczęli przekonywać wszystkich gości, żeby zostali jeszcze trochę.
Ze znajomym Kanadyjczykiem nie tylko spędziliśmy fajnie kilka dni, ale na koniec, bo w efekcie postanowił zostać w Polsce na dłużej, zafundowaliśmy sobie wspólny wypad na fiordy, gdzie po drodze jechaliśmy stopem z Estonką, Irakijczykiem, mieszkaliśmy u Polaka i Szwedów, a na szlaku poznaliśmy parę Ukraińców.
Uprzedzając pytania: nie, nigdy nic mi nie ukradziono, nic nie zniknęło ani nie zostało zniszczone. Nie słyszałam też, aby inne osoby, a jest nas naprawdę sporo, miały taką sytuację. Praktycznie wszyscy moi goście, ponieważ to nie jest ich pierwsze doświadczenie tego typu, zostawiają po sobie nienaganny porządek. Część z nich zapada w pamięć bardziej, część mniej, ale doświadczenia zawsze są pozytywne.
Czasem faktycznie mam trochę dosyć plecaków walających się w salonie i potrzebuję przez dwa, trzy tygodnie odpocząć od gości, ale w ostateczności, skoro ani czas, ani fundusze nie pozwalają mi podróżować tyle, ile bym chciała i tam, gdzie bym chciała, to mogę zafundować sobie namiastkę podróży we własnych czterech ścianach.
Hm… Chyba nie „byłam” jeszcze w Afryce.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze