Londyn, miasto zagraniczne
URSZULA • dawno temuWyjazd do Londynu uznaję za wyjątkowo nieudany. Zdarzyło mi się już odwiedzić parę miejsc w świecie, ale takich cen nie widziałam jeszcze nigdzie. Niemalże w każdym miejscu na Ziemi, mając do wydania na rozrywki i strawę kwotę 2000 złotych, mogłabym nie trzeźwieć przez dwa tygodnie czy też oddawać się innym, bardziej wyrafinowanym sposobom spędzania wolnego czasu, ale nie w Anglii – tam chleb z serkiem topionym i woda z kranu.
Co z tego, że mijasz sklepy, które pękają w szwach od najwspanialszych w świecie ciuchów (wprawdzie Paryż koronował się stolicą europejskiej mody, ale fakty i liczby jednoznacznie wskazują na Londyn), skoro stać cię tylko na podziwianie ich przez szybę. Co z tego, że zewsząd, z tysięcy klubów dochodzą cię odgłosy szalonych imprez, skoro nie możesz sobie pozwolić na wstęp, a nawet jeśli, to i tak cię nie wpuszczą, jeśli nie wyglądasz "bogato".
Londyn jest przereklamowany. Słynna brytyjska powściągliwość też. Kilka razy zdarzyło mi się opuszczać autobus, ponieważ kierowca odmówił dalszej jazdy z powodu kłótni z jakimś nieposłusznym pasażerem lub, co gorsza, burdy, jaką pasażerowi wszczynali między sobą. Tylko o policjantach nie mogę powiedzieć złego słowa, są niezwykle uprzejmi. Na własne oczy widziałam scenę, gdzie policjant, widząc bosego i umorusanego bezdomnego taszczącego wielki, nowy telewizor, zamiast zatrzymać go i przesłuchiwać, jak by to zapewne miało miejsce u nas, wdał się w nim grzeczną pogawędkę o pogodzie, próbując delikatnie wybadać teren. A może to dlatego, że policjanci w Wielkiej Brytanii mają zakaz noszenia broni palnej, więc boją się ataku ze strony podejrzanego?
W świecie funkcjonuje stereotyp Polaka – pijaka. Choć zawiera w sobie ziarno prawdy, poczujemy się niesprawiedliwie wyróżnieni, gdy przyjrzymy się Anglikom. W londyńskiej Akademii Sztuk Pięknych znajduje się pub, w którym nad ranem można spotkać studentów śpiewających pijackie piosenki nad kuflem piwa. Widok pana pod krawatem ze skórzaną aktówką za 500 funtów wymiotującego do kosza na śmieci przy przystanku autobusowym też nikogo nie dziwi. W piątkowe wieczory Londyn jest opanowywany przez grupki podchmielonej i niezwykle awangardowej młodzieży, a w niektórych dzielnicach dochodzi do regularnego mordobicia, które stylem oraz profilem psychologicznym uczestników niczym się nie różni od tego, co dzieje się w tym samym momencie na warszawskiej Pradze Północ.
Oferta kulturalna, choć bogata, też mnie rozczarowała. Aby się dostać do słynnego Muzeum Figur Woskowych trzeba dysponować kwotą ok. 120 zł., więc tę rozrywkę sobie podarowałam. Muzeum Narodowe faktycznie ma imponujące zbiory, ale zwiedzając je nie opuszczało mnie uczucie niesmaku; większość starożytnych dzieł sztuki, którymi pyszni się brytyjskie muzealnictwo, zostało po prostu ukradzionych z krajów niegdyś skolonizowanych przez imperium Brytyjskie. Natomiast słynne (ponoć sprawiające wrażenie autentycznego) Słońce w Galerii Sztuki Współczesnej nie wyglądało dla mnie jak to prawdziwe, tylko jak plastikowe półkole podwieszone pod sufitem z luster, którym zresztą jest. Nie polecam też musicali, zwłaszcza tych granych po raz 96784218, jak np. "Cats", na które walą wycieczki przedszkolaków, każde z torebką chipsów w jednej ręce, a batonikiem czekoladowym w drugiej i naiwni turyści, tacy jak my.
Jednak zdecydowanie najgorszą rzeczą w Londynie, dla zwykłego zjadacza chleba, jest jedzenie. W Anglii sytuacja z zaopatrywaniem się w żywność wygląda mniej więcej tak: Są wielkie supermarkety, w których wszystko jest w miarę w przystępnych cenach (jak na tamte zarobki), ale tak przetworzone i zakonserwowane, że smakiem nie przypomina pierwotnego produktu. Dlatego, żeby wiedzieć, co się zjadło na obiad, nie należy wyrzucać opakowań przed zakończeniem posiłku! Chleb, którego po prostu nie da się ukroić, bo rozsypuje się w rękach, tort, który pozostaje świeży przez cały tydzień, nawet jeśli nie trzymasz go w lodówce, cały obiad (kotlet, ziemniaki, warzywa) w jednym pudełku, które trzeba tylko wrzucić do mikrofalówki i gotowe.
Oczywiście są sklepy z tzw. zdrową żywnością, których asortyment niczym się nie różni od osiedlowego warzywniaka, ale ceny obowiązujące tam są absolutnie z kosmosu. Wszystko to skutecznie odstrasza Anglików od gotowania w domu. Większość z nich na co dzień żywi się podejrzanymi fast-foodami (żywiący się w restauracjach to elita), co niestety odbija się na wyglądzie poddanych miłościwie panującej Elżebiety II. Wielka Brytania jest bodajże drugim, za Stanami Zjednoczonymi, krajem świata pod względem odsetka społeczeństwa z nadwagą. Aż przykro patrzeć na te wszystkie utuczone dzieci i młodzież z wylewającymi się ze spodni brzuchami.
Obserwując Anglików i ich zwyczaje żywieniowe wysnułam (pewnie niezbyt oryginalną, bo o takie wnioski aż się prosi) teorię końca cywilizacji Zachodu. W przeciągu kilkuset lat mieszkańcy krajów anglosaskich (USA, Kanada, Australia, Nowa Zelandia, Wielka Brytania) i Europy Zachodniej spasą się do tego stopnia i zdegenerują tym samym (podobno w 2050 roku w USA co 10 dziecko będzie się rodzić z cukrzycą), że fizycznie nie będą zdolni nadawać ton światu. Wtedy nadejdzie czas wyrosłych na prawdziwych schabowych, ziemniakach i kapuście mieszkańcach Europy Wschodniej. No chyba, że Unia Europejska zadba o to, żeby nasze pożywienie spełniało ich "wysokie standardy".
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze