Plemiona północnego Wietnamu
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuCzy często się tu jada psy? – pytamy przewodnika i spoglądamy we skazanym kierunku, gdzie grupa wieśniaków właśnie wyjmuje wnętrzności ze świeżo zabitego psa. Według jego objaśnień zwyczaj jedzenia psów związany jest z kalendarzem księżycowym i pochodzi z Chin. Zjedzenie psiego mięsa zapewnia pomyślność. Gdy bieda dokucza, służy też zaspokojeniu głodu.
This car is good for bad roads, but bad for good roads (to dobry samochód na złe drogi, ale zły na dobre drogi) – mówi nasz kierowca Kim, rosły jak na Wietnamczyka mężczyzna, kiedy podskakujemy na tylnym siedzeniu starego uaza. Przedzieramy się przez uliczne korki Hanoi. Jedziemy na północ, pod granicę z Chinami, na spotkanie plemion zamieszkujących góry Hoang Lien Son. Chcemy zobaczyć wioski Red Dao ukryte wśród plantacji herbaty, domy na palach White Thai, targi Flowers Hmong i Black Hmong – plemion, które swoje nazwy zawdzięczają kolorom strojów. Mamy tylko 5 dni. Czeka nas wiele kilometrów na nierównych drogach, kurz, spiekota i niesamowite widoki.
W Wietnamie żyje 57 grup etnicznych. To więcej niż w jakimkolwiek innym kraju Azji Południowo-Wschodniej. Część narodowości napłynęła z sąsiednich państw, głównie z południowych Chin na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego wieku, inne to rdzenni mieszkańcy Wietnamu. Niektóre plemiona liczą zaledwie kilka osób (Odu, Brau) inne (Tay, Thai) to duże, dochodzące do miliona członków grupy. Różnią się językami, strojami i religią. Łączy ich ziemia, uprawa ryżu i życie według tradycji przekazywanej z pokolenia na pokolenie.
Przez wiele kilometrów towarzyszy nam zieleń pól ryżowych poprzecinana zębami gór i drewnianymi wózkami ciągniętymi przez barczyste bawoły. Droga wije się między skałami, a krajobrazy pozwalają zapomnieć o rozgrzanym do temperatury sauny wnętrzu rosyjskiego auta.
Ratunku przed spiekotą szukamy w napotkanych po drodze wioskach. Trafiamy do Klang, zamieszkiwanej przez Muong. Chodzimy wśród domów stojących na wysokich palach, wśród świń, bawołów i kur. Przedpołudniowy skwar przesypiamy w chacie małżeństwa z ludu White Thai, przyjaciół Kiena. Wioskowe ścieżki są senne i niemal bezludnie. Mieszkańcy zajęli się pracą w gospodarstwie.
W drodze do wioski Red Hmong uaz pokonuje zakręty między kwitnącymi śliwami. W wiosce słychać jedynie brzęczenie owadów i kwik świni uwięzionej w sztachetach płotu. Na górskich ścieżkach młode dziewczyny w czerwonych, sięgających kolan spódnicach uginają się pod ciężarem plonów noszonych na plecach. Na progu drewnianej chatki siedzi dziewczyna i haftuje spódnicę. Praca zajmie jej trzy miesiące. Kupi ją jakiś turysta za równowartość kilku butelek piwa.
Przez kolejne dni pokonujemy setki zakrętów, mostów i wzniesień, wyłapując wzrokiem kolorowe postaci pochylone na górskich poletkach. Dni wypełniają nam przypadkowe spotkania, nowe doznania smakowe i zapachy. Zachód słońca niesie woń zielonej herbaty uprawianej tutaj w wielu wioskach, chwilowy przystanek w lecie kojarzyć się będzie z opium palonym przez kobiety zbierające bambus, śniadanie to zapach egzotycznych owoców i deszczu, towarzysza w najwyższych partiach gór.
Kien nie szczędzi nam wrażeń. Uaz przegania stada bawołów, wyprzedza ciężarówki na dziurawych zakrętach, by wieźć nas na kolejny targ, do kolejnej wioski. Upajamy się kolorami, chodząc między prowizorycznymi straganami. Kobiety z piramidą misternie ułożonych włosów targują się o cenę kur, mięsa i tłustych, żółtych larw. Obładowane dziećmi i narzędziami, po porannych zakupach wędrują na górskie poletka. Te z plemienia Red Hmong noszą chusty z czerwonymi frędzlami. Inne mają nakrycia głowy przypominające różowe kapelusiki. Niektóre mają tylko koczki. To znak, że są pannami. Eazy for man – śmieje się Kien, dodając, że w ten sposób mężczyźni nie tracą energii starając się o względy zamężnych kobiet.
Czy często się tu jada psy? – pytamy Kiena. — Look, look – krzyczy w odpowiedzi. Spoglądamy we skazanym kierunku, gdzie grupa wieśniaków właśnie wyjmuje wnętrzności ze świeżo zabitego psa. Według objaśnień Kiena zwyczaj jedzenia psów związany jest z kalendarzem księżycowym i pochodzi z Chin. Zjedzenie psiego mięsa zapewnia pomyślność. Jednak, kiedy bieda dokucza, służy też zaspokojeniu głodu.
Uaz kilkakrotnie odmawia współpracy. W towarzystwie wieśniaków zmuszamy go do zapalenia silnika pchając po błotnistej drodze. W oddali majaczy Fan Xi Pang (3143 m n.p.m.), najwyższy szczyt łańcucha Hoang Lien Son, zwanego Alpami Tonkińskimi przez Francuzów, którzy na blisko sto lat uczynili z Wietnamu swoją kolonię. Przemysł turystyczny już dotarł tu w postaci stoisk z pamiątkami. Sapa przypomina nasze Zakopane. Mnóstwo hotelików, knajpek i pamiątek. Ten górski kurort nie różniłby się od wielu innych gdyby nie Black Hmong, grupa etniczna, która ściąga tu na sobotni targ.
Kobiety i dziewczynki Black Hmong w getrach w kolorze indygo i krótkich czarnych spódniczkach otaczają knajpki z turystami. Pukają w szyby, chcąc zwrócić na siebie uwagę, wskazują na kolczyki, torebki, obrusy. Dziurki w uszach mają rozciągnięte od ciężkich ozdób, dłonie ciemne od indygo, stopy stwardniałe od chodzenia boso. Sapę można przejść raz i od razu rozpoznać charakterystyczne postaci. Hmonga proponującego opium, motocyklistę zachęcającego do przejażdżki, kilka kobiet próbujących sprzedać cokolwiek.
Wieczorem odwiedzamy targowisko przy kościele. Z każdej strony słychać — Buy, buy, buy. Kobiety Black Hmong i Red Dao sprzedają tu pamiątki dla turystów – haftowane obrusy, poduszki, czapki, torby. Czarne dziewczynki Hmong w podskokach wbiegają do kościoła, kiedy dzwony obwieszczają wieczorną mszę. Francuscy misjonarze mają tu dużo pracy.
Następnego dnia jedziemy do Lai Cao, miasteczka przy granicy z Chinami. Oba kraje rozdziela rzeka, przez którą przerzucono szeroki most. Za miastem kończy się dobra droga. Przez wiele kilometrów auto tonie w błocie, co chwilę lądując w okazałej dziurze. Brodząc we mgle i rudej błotnistej mazi docieramy do Bac Ha. To tutaj, na niedzielnym targu spotykają się Flowers Hmong. Z gór schodzą kolorowe rodziny prowadzące inwentarz na sprzedaż. Żałośnie kwiczy świnia pakowana na motor. Koń, uwiązany przy płocie rży donośnie, nie mogąc się doczekać pana popijającego właśnie bimber w miejscowej gospodzie. Podczas gdy panie Hmong handlują zieleniną i drobiem, panowie zajmują się poważnymi transakcjami w postaci sprzedaży bawołów, co oczywiście należy opieczętować porcją bimbru. Niewielu tu trzeźwych mężczyzn. Pod koniec niedzielnego targu, kończącego się wczesnym przedpołudniem tylko nieliczni potrafią samodzielnie utrzymać się na nogach. Mimo to, jakimś sposobem dosiadają swojego bawoła, konia lub motor i wracają do wioski. Panie zostają dłużej i tłoczą się przy ladzie skromnie zaopatrzonego sklepiku wybierając wiktuały. Czasami starcza nawet na słodkości. Brodzimy po kostki w błocie, obserwując stopy Humongów obute w plastikowe sandały. Wszyscy noszą identyczne, bez względu na porę roku.
Poza weekendem Bac Ha sprawia wrażenie opustoszałej. Sklepiki pozamykane. Humungowie i Dao z motyczkami wyruszają na pole, dzieci poganiają bawoły arni, robotnicy leniwie pracują przy budowie drogi. Rozpoczyna się kolejny zwykły dzień, dla nas oznaczający wiele godzin jazdy w kierunku Hanoi.
Jeszcze tylko przystanek na soczyste liczi, rwane prosto z drzewa, niespieszne jedzone w przydrożnej knajpce tofu i wracamy do upalnego miasta. Barwni ludzie z plemion północnego Wietnamu zostaną na naszych zdjęciach.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze