Z wizytą u Karen Blixen
MARTA ZIELONKA • dawno temuDo Nairobi, po długiej podróży z Naroka, docieramy w samo południe. Spędzimy tydzień w tej liczącej niemalże półtora miliona mieszkańców stolicy Kenii. W przedostatnim dniu pobytu w Afryce wsiadamy do matatu z napisem ”Ngong Hills”. Nie trzeba mi tłumaczyć, dokąd zawiezie mnie ten autobus, odkąd przeczytałam ”Pożegnanie z Afryką”.
Nairobi, 26 lutego – 3 marca 2003
Do Nairobi, po długiej podróży z Naroka, docieramy w samo południe. Spędzimy tydzień w tej liczącej niemalże półtora miliona mieszkańców stolicy Kenii. W przedostatnim dniu pobytu w Afryce wsiadamy do matatu z napisem ”Ngong Hills”. Nie trzeba mi tłumaczyć, dokąd zawiezie mnie ten autobus, odkąd przeczytałam ”Pożegnanie z Afryką”. Ta przepiękna książka Karen Blixen rozpoczyna się od słów ”Miałam w Afryce farmę u stóp gór Ngong”, a każdemu, kto ją przeczyta, nazwa gór Ngong zapada głęboko w pamięć.
Do dawnego domu Karen Blixen, który położony jest w dzielnicy okazałych rezydencji, dostajemy się po godzinie jazdy. Gdy stajemy przed jej domem, już wiemy, dlaczego tak bardzo ukochała to miejsce. Dookoła domu rozpościerają się łąki (wcześniej, jak przypominamy sobie rozdziały z książki, była tutaj plantacja kawy), a w oddali majaczą Wzgórza Ngong.
Dom Karen Blixen, po jej śmierci przekształcony w muzeum, zwiedzamy zupełnie same.
Nikt nas nie pilnuje. Oglądamy zdjęcia Karen z przyjacielem Dexterem (który później zginął w katastrofie lotniczej i został pochowany na jednym ze wzgórz Ngong) i zdjęcia z ulubionymi psami. Przez każdy pokój przechodzimy powoli, uwieczniając na kliszach co ciekawsze elementy poszczególnych pomieszczeń. Najwięcej czasu spędzamy w salonie, na środku którego stoi długi, stary stół, a przy oknie — mała kozetka. Patrząc na stół nakryty serwisem kawowym można odnieść wrażenie, jakby Karen wyszła tylko na chwilę i miała zaraz wrócić na poranną kawę. Jeśli otworzymy okno i spojrzymy w lewo, zobaczymy majestatyczne wzgórza oświetlone południowym słońcem. W salonie jest też kominek, a na nim zdjęcia Karen z chartami i jej zdjęcie z polowania. Z salonu, ominąwszy łazienkę, przechodzimy do sypialni. Wielkie łóżko, zaścielone śnieżnobiałą, haftowaną pościelą, zajmuje większą część pokoju. Na nocnym stoliczku leży książka, na krześle — bluzka i bryczesy. Ten widok potęguje wrażenie, że Karen Blixen mieszka tu nadal, a wyszła tylko na chwilę. We wszystkich pokojach jest mnóstwo okien, każdy jest więc dobrze oświetlony. Na końcu wchodzimy do biblioteki Karen wypełnionej klasyką literatury. Jest Shakespeare i Byron, jest też Steinbeck i Hemingway. To miejsce ma w sobie jakąś magię.
Potem przechodzimy do kuchni, która znajduje się w małym budynku z przodu domu. Znowu zwiedzamy same. Są tutaj stare garnki, emaliowane miski, drewniane łyżki, no i kuchenka na węgiel. Jola robi mi zdjęcie. Pozuję w ciemnych okularach, kupionych tutaj w Nairobi, by chronić oczy przez zabójczym słońcem.
W tym domu chciałoby się zamieszkać. Wychodzimy i jeszcze raz oglądamy wszystkie pokoje po kolei. Po wyjściu do ogrodu na chwilę kładziemy się na trawie i przyglądamy się Wzgórzom Ngong.
W drodze powrotnej do hotelu zatrzymujemy się jeszcze na targu masajskim, na którym królują kocyki w czerwoną kratkę, bransoletki z koralików, naszyjniki. Do późnych godzin przechadzamy się po wąskich uliczkach Nairobi. Niektóre z nich tętnią nocnym życiem, inne są schronieniem dla bezdomnych dzieci, które czasami, tuż przy ulicy, zupełnie nierozważnie rozkładają swoje przenośne domy – kartonowe pudła.
Następnego dnia, tuż po dziewiątej rano, autobusem nr 34 odjeżdżamy na lotnisko. Droga na lotnisko wiedzie przez różne dzielnice Nairobi — te bogate i te zupełnie biedne, w których ludzie mieszkają w rozsypujących się budynkach albo w budach skleconych ze starych płyt pilśniowych, metalowych beczek czy papierowych kartonów. Mijamy i dzielnice blokowisk — brudne, zakurzone. Na swoich balkonach mieszkańcy bloków rozwieszają najróżniejsze materiały. Dzięki temu blok taki, z natury szary, staje się bardzo kolorowy. Ale mimo tych przejawów zapuszczenia korzeni, miejsce to naznaczone jest tymczasowością i niepewnością. Na lotnisko docieramy o jedenastej. Do Europy będziemy wracać innymi samolotami, ponieważ Joli, która obecnie mieszka i pracuje w Londynie, nie udało się kupić biletu na ten sam lot co mnie. Jola wylatuje do Londynu (przez Zurich) przed trzynastą, ja do Berlina (przez Londyn) dopiero późnym wieczorem. Mamy jeszcze godzinę razem. Siadamy w kawiarni, wypijamy sok, chwilę wypoczywamy pod palmą, robimy ostatnie zdjęcia i wspominamy nasz pobyt tutaj. Wszystko co dobre szybko się kończy, za szybko. Żegnam Jolę. Spotkamy się następnego dnia w Londynie. Jola macha do mnie do momentu, zanim nie przejdzie przez wielkie szklane drzwi. Stamtąd już nie będzie mogła mnie zobaczyć.
Zostaję więc sama. Odnoszę plecak do przechowalni bagażu i przechodzę do budynku linii lotniczych Kenya Airlines na 6. piętro. Tam będę siedzieć i z tarasu obserwować startujące samoloty. Na tym piętrze mieści się też restauracja, w której można tanio i smacznie zjeść. Jestem tutaj jedyną białą.
O 23. jestem już w samolocie, wielkim Boeingu 747. Siedzę przy oknie, a moim sąsiadem jest sympatyczny Czech. Nie chce mi się wierzyć, że tak szybko minął mi czas tutaj, moja podróż po Afryce. Startujemy, a ja obiecuję sobie, że wrócę tu kiedyś. Może już niedługo! A może lata całe będą musiały minąć? Teraz trudno to określić, ale wiem, że wrócę na pewno… siku moja (pewnego dnia).
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze