Pod jednym dachem
IZABELA O’SULLIVAN • dawno temuJak najszybciej znaleźć pracę i wyprowadzić się z domu. Za pierwsze zarobione pieniądze wynająć mieszkanie i wreszcie zacząć żyć na własny rachunek. Ilu z nas o tym marzy? Ale są tacy, którzy swój dom rodzinny darzą wyjątkowym sentymentem i to właśnie w nim chcieliby wychowywać również swoje potomstwo.
Ola (33 lata, bankowiec, Poznań):
— Mieszkamy z rodzicami męża. Jest jedynakiem i dom przepisali na niego. Zresztą on wierzy w tradycję rodzin wielopokoleniowych, mieszkających razem. Sam też był tak wychowywany. Mamy dla siebie całą górę, więc miejsca raczej dostatek. Ale wejście jest jedno. I to czasami męczy mnie najbardziej. Kiedy przychodzę z pracy, muszę posiedzieć trochę z teściami na dole, porozmawiać, być uśmiechnięta. Nawet wtedy, kiedy zupełnie nie mam nastroju. To taki wewnętrzny przymus, poczucie, że nie mogę sobie pozwolić, żeby być gburem. Zresztą zdarzyło mi się kilka razy być nie w sosie i już na wejściu zostało to wychwycone. Potem nastąpiła wymiana porozumiewawczych spojrzeń, dopytywanie się, co się stało, kręcenie głowami z lekką dezaprobatą. Wolę udawać, że zawsze jestem w formie, niż odpowiadać na serię pytań.
Uciążliwe jest też to, że oni zawsze chcą wszystko wiedzieć, w pełni uczestniczyć w naszym życiu i nawet specjalnie się z tym nie kryją. Kiedy dochodziło pomiędzy mną a mężem do spięć, najbardziej wkurzało mnie to, że oni wszystko słyszą. Dlatego nauczyliśmy się kłócić szeptem.
Mam takie dni, że chciałabym od nich odpocząć. Marzę wtedy, żeby wyjechali chociaż na tydzień. Żebyśmy mogli pobyć sami, tylko my i nasze dzieci. Bo takich chwil teraz praktycznie nie ma. Mąż jest zachwycony tą naszą dużą, szczęśliwą rodziną. Jemy razem posiłki, robimy wspólne pranie. A ja czasem się zastanawiam, jakby to było mieć własny kąt. I czy poczułabym pustkę, czy raczej komfort. Ale wtedy myślę też o dzieciach i doceniam to, jak dobrze teściowie się nimi zajmują. Kiedy idę do pracy, nie muszę nagrywać opiekunki na kamerę, wiem, że z dziadkami są bezpieczne. I widzę, jak Marta i Michał lubią z nimi spędzać czas, jak ich kochają, jak chętnie opowiadają im o swoim dniu w szkole. I jak wiele się od nich uczą. Czasami mam wrażenie, że dzięki temu, trochę staropolskiemu, modelowi, w jakim żyje nasza rodzina, dzieci wychowywane są też trochę inaczej, z większym pożytkiem. Dziadkowie mają dla nich zawsze czas, nawet wtedy, gdy my – rodzice – pracujemy. Zamiast w gry komputerowe, często wolą pograć z dziadkiem w chińczyka albo polepić z babcią pierogi. W takich chwilach jestem szczęśliwa, że mieszkamy pod jednym dachem.
Kamila (31 lat, sprzedawczyni, Słupca):
— Mieszkanie z rodzicami, teściami? Zdecydowanie nie! Mieliśmy z mężem dwa eksperymenty. Najpierw zamieszkaliśmy z jego ojcem. Nie stać nas było na wynajęcie mieszkania, a tata Marcina miał trzy pokoje i był sam. Na początku wszystko układało się OK. Teść jest raczej spokojnym człowiekiem i nigdy nie myślałam, że mogą się pojawić konflikty. I w rzeczy samej, nie kłóciliśmy się, tzn. z nim nie, ale zaczęły się spory rodzinne – z siostrami Marcina. Chyba się przestraszyły, że zabierzemy im mieszkanie po ojcu, że tylko nam je przepisze. Zaczęły mieć pretensje, że mieszkamy u teścia na garnuszku, że nie spieszy nam się z wyprowadzką, a przecież to miał być układ tymczasowy. Po pewnym czasie teść zaczął uderzać w podobne tony. Zachowywał się tak, jakbyśmy byli jego kulą u nogi. Jakbyśmy za chwilę mieli zamiar go eksmitować. Na każdym kroku podkreślał, że to jego mieszkanie, że jak się nie podoba, to możemy się przecież wyprowadzić.
Marcin na początku próbował wszystko załagadzać, obracać w żart. Ale też szybko się zorientował, że ten układ jest nie do naprawienia i jedyna droga dla nas to wyprowadzka. Tylko że w naszej sytuacji nic się nie zmieniło, nadal nie było nas stać na własne mieszkanie. Na szczęście moja mama zgodziła się, byśmy na jakiś czas zamieszkali u niej.
Oboje baliśmy się tej sytuacji, ale nie było wyboru. Wiedziałam, że będą kłótnie, bo jeszcze jak byłam na jej utrzymaniu, nie dogadywałyśmy się zbyt dobrze. Każda miała swoją wizję prowadzenia domu, a teraz władzą się trzeba było podzielić. Akceptowałam i szanowałam fakt, że to jej dom. Ale nie chciałam być codziennie uświadamiana, że jesteśmy na jej łasce. A ona rościła sobie prawo do tego, by mówić nam, na co mamy wydawać kasę, kiedy mamy sprzątać, itd. Była niezadowolona, kiedy na obiad ugotowałam coś, na co mieliśmy z mężem ochotę, a nie spytałam jej o zdanie. Po pewnym czasie, kiedy wszystko się skumulowało i Marcin też tego nie wytrzymał, wybuchła wielka awantura. Nigdy chyba nie padło tyle gorzkich słów i w tamtym momencie myślałam, że już nigdy nie odezwę się do własnej matki. Ale po kilku cichych dniach, kiedy każdy sobie wszystko przemyślał, powoli zaczęliśmy wracać do codzienności. Okazało się, że w brutalny sposób, ale wyjaśniliśmy sobie pewne kwestie i od tego czasu jako tako się dogadujemy. Mimo to nadal naszym głównym celem było i jest własne mieszkanie.
Dostaliśmy kredyt i za dwa miesiące się wyprowadzamy. Nadal nie mogę w to uwierzyć i baaardzo się cieszę. Zawsze będę zwolenniczką stwierdzenia: lepiej dwie ulice dalej albo choćby za płotem, ale osobno.
Kasia (29 lat, przedstawiciel handlowy, Konin):
— Często się zastanawiam, czy gdyby nie mieszkanie z matką Artura, nasz związek by się nie rozpadł. Nie chcę na nikogo zwalać winy, ale może coś potoczyłoby się inaczej, gdyby nie uparł się, że chce mieszkać u niej.
Kiedy go poznałam, zaimponowało mi, że darzy matkę takim szacunkiem, że tak ją traktuje. Dopiero po tym, jak razem zamieszkaliśmy, zaczęłam zauważać, że bardzo liczy się z jej zdaniem (znacznie bardziej niż z moim). Mało tego, sam ją o to zdanie pytał przy każdej możliwej okazji. I robił wszystko, by ją zadowolić. Sama sobie bardzo długo wmawiałam, że mój chłopak nie jest maminsynkiem.
Najbardziej denerwowały mnie jej podstępne gierki. Niby udawała, że się do niczego nie chce wtrącać, ale zawsze wywęszyła wszystko. Szliśmy do teatru — zainteresowała się, jaka sztuka i niby mimochodem ubolewała nad tym, jak dawno nie była na żadnym przedstawieniu. No i oczywiście Artur poleciał po dodatkowy bilet. Innym razem planowaliśmy romantyczną niedzielę. Najpierw wypad za miasto, potem kolacja w restauracji. I co? Nie, nie chciała jechać z nami, ale oczywiście koniecznie akurat tego dnia musiała odwiedzić swoją przyjaciółkę (o której przypomniała sobie nagle, po kilku miesiącach) i Artur robił za szofera.
Nie kłóciliśmy się praktycznie o nic innego, tylko o nią. Robiłam mu wyrzuty, że ciągle ją stawia na pierwszym miejscu, że za bardzo jej ulega, że nie widzi, jak nim manipuluje, on się wściekał, że próbuję zniszczyć ich relacje. Z nią prawie nie rozmawiałam. Unikałyśmy się nawzajem i ograniczałyśmy do niezbędnej wymiany zdań. Doskonale wiedziała, co o tym wszystkim myślę i miałam wrażenie, że na każdym kroku próbuje mi udowodnić, kto zwycięży w tej walce o jej syna. I miała rację. Nie miałam siły przekonywać Artura, że musimy się wyprowadzić. Wiedziałam, że on zupełnie inaczej na to patrzy. A ja nie chciałam czekać na jej śmierć, bo w pewnym momencie tylko taką nadzieję zaczęłam widzieć dla naszego związku. Spakowałam się i odeszłam. Dzwonił do mnie kilka razy, ale zupełnie nie rozumiał, o co mi chodzi. Według niego to było zupełnie normalne życie, dobre relacje, wszystko na swoim miejscu. Z czasem przestałam nawet odbierać od niego telefony. Od tej pory szerokim łukiem, na wszelki wypadek, omijam jedynaków.
Dorota (31 lat, pracownik biurowy, Konin):
— Mieszkamy z mężem i synkiem u mojej mamy. Zaproponowała nam to po śmierci taty. Chętnie się zgodziliśmy, bo zbieraliśmy na budowę domu i każdy grosz się liczył. Mieszkanie jest ciasne: 2 pokoje, 43 m². Nieraz wpadamy na siebie rano, w kolejce do łazienki, w kuchni miejsca starcza tylko dla jednej osoby. We troje okupujemy jeden pokój i strasznie brakuje miejsca, bo Kubuś rośnie, ma już dwa lata. Myśleliśmy, że z domem pójdzie znacznie szybciej, ale nie tak łatwo odkładać z naszych pensji po 1400 zł na rękę.
Mama nam bardzo pomaga, nie tylko w wychowaniu Kuby, ale też… finansowo. Czasem mi wstyd, że częściowo nadal jestem na jej utrzymaniu. Ale mam nadzieję, że kiedyś będziemy mogli się jej odwdzięczyć. Jak wybudujemy dom, zabierzemy ją do siebie. Dla niej przeznaczyliśmy dwa pokoje na dole. Co na to mąż? Jest w pełni za. Dogadują się dobrze i lubią. Jesteśmy dowodem na to, że mieszkanie w kilka pokoleń pod jednym dachem, nawet małym, jest możliwe. Ale chyba wszyscy nie możemy się doczekać, kiedy będziemy mogli przeprowadzić się do nowego domu, bo – nawet przy najlepszych stosunkach – brak miejsca daje się mocno we znaki.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze