Nie lubię wizyt w domu rodzinnym
ZOFIA BOGUCKA • dawno temuPrawdziwymi szczęściarzami są ci, którzy do domu rodzinnego wracają jak na skrzydłach. Czeka tam na nich nie tylko maminy obiad, ciepło wspomnień z dzieciństwa, ale i życzliwe zainteresowanie, bezinteresowna miłość. Niestety nie każdy ma szanse na to, by chętnie przekraczać rodzinne progi…
Alicja (28 lat, nauczyciel akademicki z Krakowa):
— Nie lubię przyjeżdżać do mojego domu rodzinnego, dlatego robię to bardzo rzadko, mniej więcej raz na pół roku. Z rodzicami utrzymuję kontakt telefoniczny, czasem podsyłam im jakieś zdjęcia e-mailem. Nie czuję się u nich w domu źle, nie mam też żadnych traumatycznych wspomnień, ale za każdym razem, kiedy po wizycie wracam do siebie, do Krakowa, długo dochodzę do siebie. Autentycznie jestem chora, taka jakaś sponiewierana, wytrącona z równowagi.
Wszystko przez moją mamę, która niemal na każdym kroku mi dokucza (a jak nie dokucza, to kisi jad w sobie, aż i tak wybuchnie). Niby jest miło, ale… Czuję, że ją drażnię. Denerwuję ją wszystkim, co robię. Irytuje ją to, że jestem inna niż ona, niż „wszyscy”, niż jej ideał córki, który w sobie nosi. Moja mama ustaliła sobie na wszystko wąskie ramki. Choć próbowała, mnie nijak nie udało się w nie wepchnąć. Działam na nią – samym faktem, że jestem – jak płachta na byka.
Nie wierzę w jej boga, nie jem mięsa i nie zabijam owadów, jak nie muszę. Wyrzucam przeterminowaną żywność, nie słucham disco-polo, nie chodzę do kościoła, nie lubię też sprzątać. Mówię ludziom miłe rzeczy, nie interesują mnie plotki i promocje w Biedronce, nie mam zdania na temat wzorów firanek. Według mojej mamy udaję paniusię, jestem figo-fago, wydziwiam i ulegam fanaberiom. Wszystko, naprawdę wszystko jest we mnie do bani.
Szanuję ją, nic mi do tego, jaka jest i jak żyje. Dlatego zupełnie nie rozumiem, skąd w niej tyle agresji do mnie. To boli. Chciałabym być akceptowana, tak zwyczajnie, jak dziecko. Czasem patrzę na rodziców i zastanawiam się, jak to możliwe, że jabłko może spaść aż tak daleko od jabłoni. To nie jest miła myśl. Najgorsze jest jednak to, że naprawdę lubię i siebie, i swoje życie. Jestem — z tego, co osiągnęłam — dumna. Mam wspaniałą rodzinę, świetny zawód, piękne mieszkanie, przyjaciół. Jestem szczęśliwa i spełniona. Kiedy jednak odwiedzam rodziców, czuję się jak nieudacznik, pisklę bez gniazda. Moje drugie imię to Rozczarowanie. Ktoś może powiedzieć, że przecież mogę ich nie odwiedzać, po co mi to. Niby tak, to rozsądne, tylko że czasem po prostu za nimi bardzo tęsknię…
Ewa (29 lat, farmaceutka z Gdańska):
— Dom rodzinny? Nie myślę tak o nim. To dom moich rodziców, w którym się wychowałam. Przyjeżdżam tu wyłącznie na święta i na kilka dni w czasie wakacji – robię to ze względu na moje dzieciaki. One potrzebują dziadków.
Kiedyś, kiedy moi synkowie byli mali, przyjeżdżałam nieco częściej i na dłużej. Humory i fochy matki nie robiły na mnie wielkiego wrażenia (zaabsorbowana byłam opieką nad bliźniakami), ale i mniej było punktów zapalanych. Do niemowlaków ciężko się przyczepić o cokolwiek. Starsze dzieci – to już wiadomo – i nakruszą, i zaśmieją się za głośno, i mają różne głupie pomysły. Chociaż nie – moje dzieci wiedzą, że u babci Hani je się wyłącznie w kuchni, a nie wolno wielu, wielu rzeczy. Nie wolno biegać, brudzić wykrochmalonych obrusów, dotykać porcelanowych lalek, otwierać szafek, brać zbyt wielu książeczek na raz, wchodzić do mieszkania w butach, zostawiać zabawki na dywanie… Tak, stoimy nieco na baczność, ale staram się szanować zasady domu, w którym gościmy – i tego uczę dzieci.
Ostatnio moja matka naprawdę się jednak rozszalała. Kiedy w trzeciej dobie naszego pobytu weszła na takie wyżyny absurdu i zaczęła musztrować moje dzieci tak, jak ja nawet psów nie traktuję, pomyślałam, że chyba nadszedł czas, by powiedzie dość. Dziś, kilka dni po powrocie z wakacji u rodziców mam nadzieję, że wytrwam w postanowieniu i nigdy więcej nie pojedziemy tam dobrowolnie na dłużej niż kilka godzin. Kiedyś miałam oczekiwania i nadzieje. Dziś nie mam już złudzeń. Czuję się jak zabawka, którą można się nacieszyć i odłożyć na półkę. Szkoda mi siebie, szkoda mi dzieci.
Moja mama potrafi być super babcią. Bawi się z dziećmi, czyta im książeczki, a i bywa zwariowana. Niestety szybko jej mija. Ostatnio w dobrej formie wytrwała dwa dni. Kolejne trzy, śmiertelnie obrażona, nie odzywała się do mnie, a dzieci ciągle za coś beształa. Choć moi synowie są spokojni, bezobsługowi i naprawdę grzeczni, to i tak znalazł się powód, by na nich warknąć. Posprzątaj, zamykaj lodówkę, nie trzaskaj… W pewnym momencie dodałam: "Karol! Nie oddychaj!".
Wiem, że powinnam wtedy wyjechać. Nie wchodząc w szczegóły – nie miałam jak. Ale jest jeszcze drugi powód tego, że honor schowałam do kieszeni, zacisnęłam zęby i siedziałam tam, gdzie mnie nie chcą (choć mama sama nas zaprasza, nalega i naciska, żebyśmy do niej WRESZCIE przyjechali). Wiedziałam, że jeśli wyjadę, moja matka nie odezwie się do nas przez wieki. Już raz tak się stało. Przez rok nie interesowała się ani mną, ani dziećmi, które miały poważne kłopoty ze zdrowiem. Bo się obraziła (to, co ona mówi, myśli i czuje jest – to oczywiste! – najważniejsze).
Wiem, że moja matka kocha porządek, ciszę i spokój. Rozumiem to i szanuję, ale wydaje mi się, że powinna umieć choć troszeczkę odpuścić. Gdyby chodziło tylko o mnie, nasze kontakty ograniczyłabym do rozmów przez telefon. Robię to wszystko dla dzieci. Chociaż — to moja nowa myśl — one przecież potrzebują babci, nie tresera!
Jestem rozdarta – z jednej strony mam uczucia, z drugiej rozsądek. Nie chcę, żeby moje dzieci zupełnie nie znały dziadków (mieszkamy za daleko, żeby przyjeżdżać na chwilę), ale i nie chcę, żeby także one zakodowały sobie, że są dla kogoś kłopotem, piątym kołem u wozu – jak ja myślę o sobie w kontekście domu moich rodziców.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze