Zobaczyć Kilimandżaro i…
MARTA ZIELONKA • dawno temuWieczorem wypijamy piwo Safari w naszej restauracji hotelowej i do świtu rozprawiamy w suahili z miejscowymi studentami. Rozmawiamy o ich niełatwym życiu tutaj, o ich dorabianiu w wolniejsze dni przy wyprawach na Kilimandżaro, o ich odporności na piekące słońce, o grze na bębnach, którą kultywują od lat. Oni pytają, ile jest języków urzędowych w Polsce, upewniają się co do klimatu i dziwią się, gdy mówimy, że z Polski coraz więcej osób wyjeżdża do pracy za granicę. Studiują geografię w tutejszym college’u i marzą o poznaniu całego świata. Zupełnie jak my.
Arusha – Moshi, 13 lutego
Po porannym chapati i kubku słodkiej, imbirowej herbaty opuszczamy Arushę. Mówiąc ściśle, tylko Jola i ja opuszczamy to miasto, bo pozostała część grupy, po wycieczce do Moshi i Marangu, jeszcze tutaj wróci.
Do Moshi, miasta położonego 800 m n.p.m., dojeżdżamy w niecałe dwie godziny. Już na miejscu, przez 40 minut, szukam z Jolą niedrogiego hostelu, w którym spędzimy następne noce. Dopiero siódmy uznajemy za odpowiedni. Po kilkuminutowych targach udaje mi się nawet ”zbić” cenę do kwoty, jaką za nocleg płacą Tanzańczycy (bardzo często zdarzało nam się tutaj, w Afryce, że za takie same warunki obcokrajowcy musieli płacić więcej. Zawsze – przyznam – bardzo mnie to denerwowało i zawsze starałam się pertraktować. Udawało się niemal za każdym razem). Hostel jest trzypiętrowy. Pokoje, z łazienką, wyposażone są w moskitiery. Z łazienki korzystamy od razu — zimny, przyjemny prysznic przynosi ulgę zmęczonemu ciału.
Kwadrans później jedziemy już daladalą do Marangu, małego miasteczka położonego tuż u podnóża najwyższej góry Afryki – Kilimandżaro (5896m n.p.m.). Tam mamy spotkać naszych i razem z nimi zobaczymy wodospady. Chodzimy po Marangu i szukamy ich wszędzie, pytamy miejscowych: sprzedawców orzeszków, kierowców, przewodników po parku. Nikt ich nie widział. Ech, ale mamy pecha. A tak chciałyśmy jeszcze pożegnać się z towarzyszami podróży, tak miło razem spędzaliśmy czas w Kenii i w Tanzanii. Może pojechali do wrót Parku Kilimandżaro, jakieś 3 km w górę? – zastanawiamy się z Jolą. Szybka decyzja. Postaramy się tam dotrzeć.
Początkowo taka wspinaczka jest nawet przyjemna. Słońce tak bardzo nie pali a zapas wody i zakupione na małym rynku banany dodają energii. Po obu stronach asfaltowej drogi widzimy zawieszone na zboczach domki. Niektóre z nich to sklepy, inne — bary. Po półgodzinnym marszu z przyjemnością zjadamy, w jednym z takich barów, chapati. Później wędrujemy w towarzystwie siedmiu dziesięciolatków, którzy właśnie wracają ze szkoły. Na początku są zawstydzeni, później się przekrzykują. Każdy chce coś powiedzieć. Mówią jeden przez drugiego: co zdarzyło się w szkole, gdzie mieszkają, kto ma ilu braci a ile sióstr, w co lubią grać, o tym, że nie zawsze góra Kilimandżaro jest dobrze widoczna. A my opowiadamy im o nas, o Polsce, o Poznaniu i pytamy ich, czy do wrót Parku jest już niedaleko. Sio mbali sana (Nie jest tak bardzo daleko) - odpowiadają zgodnie. A my myślałyśmy, że brama będzie tuż za najbliższym zakrętem. Idziemy już przecież tak długo. Niespodziewanie pojawia się nieduży jeep. Zatrzymujemy młodych chłopaków i już po chwili jedziemy na stojąco trzymając się kratek oddzielających nas od kierowcy. Cudownie jest czuć wiatr we włosach. Po krótkiej jeździe kierowca informuje nas, że dojechał do celu i że dalej niestety musimy iść pieszo. Hamna shida (nie ma problemu) odpowiadam, dziękując za podwiezienie. No i wędrujemy dalej. Nie mijają dwie minuty i zaczyna tak padać, że w jednej chwili jesteśmy całe mokre. Na moment chowamy się w małej budce, która okazuje się być sklepikiem wypełnionym ciastkami, zimnymi napojami, mydłem i papierem toaletowym. Kupujemy ciastka i decydujemy się, pomimo deszczu, kontynuować naszą „wspinaczkę”. Szczęściem, tuż koło sklepu, zatrzymuje się wielka ciężarówka, która odwozi maluchy ze szkoły do domów. Kierowca z chęcią zgadza się podwieźć nas do wrót Parku. Jesteśmy uratowane! W strugach deszczu, z blisko dwudziestoosobową grupą cztero- i pięciolatków, wjeżdżamy pod górę. Dzieci zadzierają głowy i śmieją się, gdy krople wesoło tańczą na ich buziach.
W końcu jesteśmy — napis Kilimandżaro National Park nie pozostawia wątpliwości, że dobrze trafiłyśmy — ale naszej grupy nigdzie nie widać, ech. I znowu pytamy i znowu słyszymy tylko te westchnienia. Nie, nikt naszych tu nie widział. W barze wypijamy słodką herbatę, robimy kilka zdjęć na pamiątkę i obserwujemy grupy turystów, którzy przejeżdżają przez park, by później zacząć swoją wspinaczkę na Kilimandżaro. Koszt takiej wyprawy waha się od 450 do 1000 dolarów. Wszystko zależy od liczby dni, osób w załodze, jedzenia, jakie będzie serwowane podczas całej wyprawy i kilku jeszcze mniej istotnych czynników. Może i ja kiedyś zdobędę Kilimandżaro – rozmarzam się. Na razie 750 dolarów ma mi starczyć na prawie 2 miesiące podróży.
Do miejsca postoju daladali niemalże zbiegamy. Zbiegamy pierwszą część drogi, bo później jeden sympatyczny przewodnik z Moshi „podrzuca” nas swoim dodgem do samego dołu. I nawet nie oferuje nam żadnej wyprawy. Chyba zorientował się, że 800 dolarów to jednak za dużo na naszą kieszeń.
Do Moshi dojeżdżamy przed 18. Wysiadamy na dworcu, a tam… cała nasza grupa czeka spokojnie na bus do Arushy. Ostatnie uściski, pożegnania. Zobaczymy się w Polsce!
Machamy wszystkim na pożegnanie, a później, do nocy, plączemy się po mieście.
Moshi, 14 lutego
Wstajemy skoro świt. Wyglądamy przez okno i… nic. Nie widać Kilimandżaro. A ten pokój wybrałyśmy przecież przede wszystkim ze względu na jego świetną lokalizację. Ech!!!
Po śniadaniu w hotelowej restauracji idziemy na dworzec. Chcemy sprawdzić najlepsze połączenie nad Jezioro Wiktoria. Po drodze kupujemy sok z mango, cały czas mając nadzieję, że nieznośne chmury, które przykryły najwyższą górę Afryki, znikną.
Dworzec wydaje się opuszczony. Pukam do trzecich z kolei drzwi wypowiadając Hodi? – co oznacza uprzejme zapytanie: “Czy mogę wejść?” używane przed wejściem do domu lub do innego pokoju — i po usłyszeniu Karibu (zapraszam) wchodzimy do środka. Niski staruszek, w pokoju pamiętającym jeszcze epokę kolonialną, siedzi przy wielkim, drewnianym biurku. Po kilkuminutowej wymianie pozdrowień pytam o najlepsze możliwości dojazdu do Musomy, miasteczka położonego nad Jeziorem Wiktoria. Staruszek smutnieje, ściąga ze ściany pożółkłą mapę i pokazuje nam, że stąd nie ma żadnego połączenia kolejowego do Musomy. Musiałybyśmy pojechać do Dar es Salaam, stamtąd do Mwanzy, a potem autobusem do Musomy. Ni safari ndefu sana (to długa podróż) mówi i radzi jechać autobusem, bezpośrednio z Moshi.
Zasmucone opuszczamy naszego staruszka (szkoda, że zawsze coś się komplikuje). Wracamy na dworzec, gdzie przyglądamy się starym, granatowym lokomotywom i wagonikom. Chodzimy pomiędzy torami, wałęsamy się bez celu i wtedy właśnie, na otarcie łez chyba, dostrzegamy zarys Kilimandżaro. Na początku jest słabo widoczny. Potem chmury się rozstępują i wtedy śniegi Kilimandżaro zadziwiają swoją bielą. Tutaj, w Afryce, gdzie wszystko jest tak kolorowe.
Dwie godziny sycimy się widokiem najwyższego szczytu Afryki, a potem padamy na krzesła w małym barze we wschodniej części miasta. Zjadamy wali na maharagwe (ryż z fasolą) popijając konyagi (miejscowy alkohol, dla mnie za gorzki). Dajemy się wciągnąć w pogawędkę z kilkoma mieszkańcami Moshi, którzy, bardzo nas ciekawi, dostawili sobie krzesła do naszego stolika (wcześniej pytając grzecznie o zgodę). Moshi, jego okolice i zbocza Kilimandżaro uznawane są za tereny plemienia Chagga, jednej z największych grup etnicznych w Tanzanii. Wielu członków z tego plemienia jest wyznania katolickiego — to właśnie w Moshi siedzibę ma jedna z ważniejszych misji katolickich w Tanzanii.
Wieczorem wypijamy piwo Safari w naszej restauracji hotelowej i do świtu rozprawiamy w suahili z miejscowymi studentami. Rozmawiamy o ich niełatwym życiu tutaj, o ich dorabianiu w wolniejsze dni przy wyprawach na Kilimandżaro, o ich odporności na piekące słońce, o grze na bębnach, którą kultywują od lat. Oni pytają, ile jest języków urzędowych w Polsce, upewniają się co do klimatu i dziwią się, gdy mówimy, że z Polski coraz więcej osób wyjeżdża do pracy za granicę. Oboje pochodzą z małej miejscowości położonej 70km od Moshi. Studiują geografię w tutejszym college’u i marzą o poznaniu całego świata. Zupełnie jak my.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze