Studia kontra szkoła życia
URSZULA • dawno temuTo, że ukończenie studiów nie przyda mi się w życiu zupełnie na nic, zrozumiałam świeżo po odebraniu dyplomu. Jeżeli nie chce się wykonywać zawodów prawnika czy też lekarza, które wymagają posiadania rozległej wiedzy, jeżeli człowiek jest rozgarnięty i przeczyta czasem coś więcej niż Cosmopolitan i Tydzień na działce, posiadanie wykształcenia wyższego nie jest konieczne do udanego życia zawodowego. Żadna edukacja nie zastąpi szkoły życia.
To, że ukończenie studiów nie przyda mi się w życiu zupełnie na nic, zrozumiałam świeżo po odebraniu dyplomu.
Chociaż odebranie to zdecydowanie zbyt słabe słowo, znacznie lepiej atmosferę tego wydarzenia oddałoby stwierdzenie: wyrwanie dyplomu z otchłani sekretariatu czynnego w godz. 10.47 — 14.05, strzeżonego pilnie przez rozczochranego potwora w postaci pani Ani, wykrzykującej melodramatycznym głosem: Nie teraz!, Nie przeszkadzać!, Skąd ja mam wiedzieć?! I bynajmniej nie przechodziłam przez to piekło po to, by następnie szczycić się rzeczonym dyplomem w siedzibach renomowanych firm podczas rozlicznych rozmów o pracę. Pracę miałam już od dawna. Jeden znajomy mi szepnął, gdzie jest fajnie, ktoś inny doradził, jak do tej firmy uderzać. Kiedy byłam przyjmowana na staż, nikt się nawet nie zapytał o dyplom, ponieważ rekrutacja odbywała się na podstawie skomplikowanego wieloetapowego testu, który miał szczegółowo sprawdzić moje kompetencje do wykonywania danej roboty. Sprawdził i wyszło na to, że się nadam. Następnie przeszłam wszelkie możliwe wariacje współpracownika, od dziewczyny do parzenia kawy dla starszych kolegów oraz jeżdżenia na przysłowiowej szmacie, aż do momentu kiedy wreszcie zaproponowano mi wymarzoną, jak się wówczas wydawało, umowę o pracę. Wtedy to właśnie przy moim biurku pojawiła się pani Teresa z księgowości.
— Skończyłaś jakieś studia? – zapytała rzeczowo.
— Tak! – ucieszyłam się, że ktoś wreszcie o to pyta i pięć lat życia, które poświęciłam na przesiadywanie w bibliotekach z nosem w nudnawych książkach i przysypianie na wykładach w nigdy chyba niewietrzonych salach, nie pójdzie na marne.
— To przynieś dyplom! – rozkazała pani Teresa – Będziesz miała więcej urlopu.
Wydarłam więc dyplom, który kurzył się od kilku lat w sekretariacie i więcej urlopu rzeczywiście miałam, tyko że nie na wiele mi się to przydało, bo po trzech latach zwolniono mnie z pracy z powodu kryzysu. Od czasu pani Teresy z księgowości nikt więcej nie zainteresował się moim dyplomem (no dobra, czasem pokazuję go znajomym, bo mam w nim fajne zdjęcie w czerwonym krawacie). Może jeszcze życie pokaże mi, do czego jest zdolne, ale póki co, jestem zdania, że jeżeli nie chce się wykonywać zawodów prawnika czy też lekarza, które wymagają posiadania rozległej oraz szczegółowej wiedzy, jeżeli człowiek jest w miarę rozgarnięty i sam z siebie przeczyta czasem coś więcej niż Cosmopolitan i Tydzień na działce, posiadanie wykształcenia wyższego nie jest konieczne do prowadzenia udanego życia zawodowego. I że być może, gdybym po maturze wiedziała to, co wiem teraz, poświęciłabym owe pięć lat na podróże oraz picie wódki z odpowiednimi osobami. Bo bez tego życie zawodowe może wcale nie być takie różowe.
Uświadomił mi to świetny film Była sobie dziewczyna (do obejrzenia w kinach), opowiadający historię dziennikarki Lynn Barber, która w bardzo młodym wieku, zamiast pilnie uczyć się łaciny, wdała się w romans z nie do końca grzecznym Żydem (a jakże!), który zamiast studiów na Oxfordzie skończył „uniwersytet życia”, jak to jej sprytnie wytłumaczył. Pod jego wpływem dziewczę owo postanowiło przeznaczyć swój cenny czas na szlajanie się po klubach, restauracjach i galeriach oraz podróże na zakupy do Paryża. Oczywiście, jak to w życiu bywa, panienka z dobrego domu zrozumiała wreszcie, że nie tędy droga i bez porządnej edukacji nic jednak w życiu nie osiągnie. Skończyła studia, znalazła pracę i mogła budować swoje zawodowe imperium. Tylko, czy zostałaby słynną dziennikarką, gdyby w młodości nie przeszła swojej szkoły życia?
Kiedy ja zamiast uczyć się do matury szlajałam się poprzebierana w ekscentryczne ciuchy ze starszymi o wiele lat znajomymi po knajpach, teatrach i klubach (na zakupy w Paryżu niestety nie było mnie stać), moi rodzice załamywali ręce, że nic ze mnie nie będzie i stawiali mi za przykład niejaką Anię – córkę koleżanki. Dziewczę owo ubierało się w błękitne sweterki z golfem i spędzało całe swoje życie w szkole ucząc się, w domu odrabiając lekcje, albo na rozmaitych kursach – angielskiego, astronomii i tenisa (nigdy nie wiadomo, co się może przydać). Rodzice więc zapraszali dziewczę wraz z mamą w gości, by opowiedziało mi o swoich rozlicznych fascynacjach i miało na mnie dobry wpływ, co oczywiście kończyło się tym, że ze znudzoną miną popijałam wino. Ania zaraz po maturze dostała się na świetne studia, ja miałam rok przerwy, który wykorzystałam na jeszcze intensywniejsze szlajanie się po nieprzyzwoitych miejscach, rodzice zaś zrezygnowali z wywierania na mnie wpływu poprzez zapraszanie Ani na podwieczorki i kontakt nam się urwał na wiele wiele lat. Aż do niedawna. Otóż kilka miesięcy temu mama Ani zadzwoniła do mojej mamy i okrężnymi drogami spytała się, czy Ula mogłaby może pomóc załatwić Ani jakąś pracę, bo ona taka obyta w świecie, a Ania skończyła studia z wynikiem piątkowym, ale nie może nigdzie znaleźć pracy, nie ma znajomych, siedzi tylko sama w domu i jej smutno. No cóż, Ula odczuła odrobinę niezdrowej satysfakcji, ale odpowiedziała uprzejmie, że może zabrać Anię do knajpy, z którego to zaproszenia Ania nie skorzystała.
Ula na koniec tego tekstu może też coś doradzić. Wszyscy absolwenci renomowanych uczelni, którzy do tej pory spędzali swoje życie z nosem w książkach, zamiast narzekać, że nie ma w tym kraju pracy dla wykształconych i dynamicznych ludzi, powinni wyjść z domu, zobaczyć, co się dzieje na mieście i napić wódki z odpowiednimi ludźmi. Bo żadna edukacja nie zastąpi szkoły życia.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze