Jestem gruba i dyskryminowana
MONIKA BOŁTRYK • dawno temuOtyli nie tylko muszą zmierzyć się z problemami ze zdrowiem, kolejnymi dietami, które często nie przynoszą efektów, frustracją i kompleksami, ale też nietolerancją. Bo wyśmiewanie i szykanowanie osób o innej budowie ciała jest przejawem nietolerancji.
Maria (23 lata, studentka z Białegostoku):
— Nazywajmy rzeczy po imieniu: jestem gruba i to od dziecka. Nauczyłam się z tym żyć. Nie przyszło mi to łatwo. Stosowałam chyba już wszystkie diety świata. Efekt – rozwalony żołądek i problemy z wątrobą. Owszem chudłam, ale na krótko, potem za każdym razem był efekt jojo.
W mojej rodzinie zawsze dużo się jadło. Królowały angielskie śniadania – jajka na boczku albo kiełbasie, polskie obiady z kotletem i ziemniakami w roli głównej i deserem na koniec, bo mama jest mistrzem wypieków. Na domiar wszystkiego bardzo lubi gotować. Miała jakąś obsesję karmienia dzieci. Ciągle powtarzała: jedz, to będziesz zdrowa. Jakby nie widziała, że ja i mój rok młodszy brat, nie mamy problemów z apetytem, a wręcz przeciwnie, jemy o wiele za dużo.
Takim sposobem nigdy nie poznałam, jak to jest, kiedy jest się szczupłym. To nie znaczy, że z moimi 25 kilogramami za dużo zawsze było mi dobrze. O tym, że jestem inna, nie pozwalały mi zapomnieć dzieci na podwórku, w przedszkolu, a potem w szkole. Byłam lubiana, bo mam temperament i zawsze miałam najlepsze pomysły na zabawy. Ale nadawano mi ksywki, które nie pozwoliły zapomnieć, że nie jestem jak inne dzieci: Hipcia, a w liceum Szu - od tytułu filmu Wielki Szu. Niby nic, bo każdy ma jakąś ksywkę, ale to cię stygmatyzuje. I nikomu nie przyjdzie do głowy, że to dyskryminacja, bo jak na kogoś powiesz Czarnuch, albo Żydek, to wiadomo, że jest obraźliwe, a kiedy wołasz Gruba, to stwierdzasz tylko fakt.
Pierwszą dietę przeszłam w liceum, bo moje koleżanki miały już za sobą pocałunki i doświadczenia seksualne, a ja ciągle nie miałam chłopaka. Bo kto by chciał być z grubasem. Głodziłam się, a potem dopadałam do jedzenia, w efekcie było 3 kilo na plusie. W końcu zrozumiałam, że aby dobrze się czuć, muszę zaakceptować siebie. Pomógł mi w tym mój chłopak. Jest przystojnym, wysokim blondynem, studiuje na politechnice. On lubi mój temperament, poczucie humoru i moje kilogramy. Czasami jak idziemy ulicą za rękę, słyszę komentarze w stylu: zboczony chyba, skoro lubi seks z takim grubasem, albo: co on w niej widzi?. Chociaż żyję ze swoją tuszą tyle lat, boli za każdym razem.
Justyna (45 lat, bankowiec z Warszawy):
— Kiedy patrzę na swoje zdjęcia ze studiów, nie mogę uwierzyć, że ta wiotka dziewczynka to ja. Utyłam po pierwszym dziecku – 20 lat temu, kiedy urodził się Marek, wtedy jeszcze jakoś udało mi się zrzucić te 10 kilo. Jak trzy lata później przyszła na świat Madzia, było już znaczenie gorzej. Do dziś mam nadwagę – gdzieś ze 30 kilo i chyba nigdy tego nie zaakceptowałam. Ciągle widzę ten wielki tyłek, sadło na udach i brzuchu. Myślę, że jest inaczej, kiedy jest się otyłym od dziecka, a jak nagle, po ciąży zostają ci kilogramy, nie jesteś całkiem na to gotowa. Ciągle chcesz wrócić do swojej poprzedniej wagi, bo myślisz, że skoro pół życia byłaś szczupła, to możesz i teraz. To już jednak nie jest takie łatwe.
Otoczenie wcale mi nie pomaga w akceptacji swojej tuszy. Byłam dwa lata temu w Stanach i tam nikt na nikogo nie zwraca uwagi. Każdy może być, kim chce i żyć jak chce. Tam nikt by sobie nie pozwolił na taką uwagę: pani to chyba samą sałatę powinna jeść i to gdzie? W dość eleganckiej restauracji, kiedy zamówiłam jakieś danie z mięsem, przechodząca kobieta pozwoliła sobie na taką radę. Stanęło mi w gardle i odechciało się wszystkiego. Albo w lodziarni sprzedawca nakłada mi gałkę, której nie zamówiłam mówiąc: bo pani to lubi sobie pojeść. A szwagier podszczypując mnie stwierdza: zdrowa z ciebie baba, nic tylko brać, a moja Jadzia, taki szczypiorek. Jadzia: zrób coś ze sobą w końcu. A ja boję się kolejnej diety, bo każda kończyła się tym, że chodziłam głodna, zła i nawet, jeśli już schudłam trochę, to jojo było murowane. Myślę o tym, żeby pójść do dietetyczki. To ostatnia deska ratunku.
Najgorsze jest to, że ja w takich sytuacjach kompletnie nie wiem, co powiedzieć. Najczęściej spuszczam tylko wzrok i udaję, że nie słyszę. Nigdy nie jestem przygotowana na to chamstwo, a potem wyrzucam sobie, że powinnam jednak bronić się. Obiecuję sobie, że następnym razem powiem, że ja do talerza nikomu nie zaglądam. Ale kiedy znowu usłyszę niewybredną uwagę, pewnie wmuruje mnie, będę udawała, że nie słyszę, będę chciała zapaść się pod ziemię. Im pewnie się wydaje, że są zabawni, ale mnie do śmiechu nie jest.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze