Asertywność się opłaca?
MONIKA GAWŁOWSKA • dawno temuPodziwiam ludzi bezpośrednich, nieprzejmujących się nikim i niczym. Mających luźne podejście do wszelkich problemów i sytuacji życiowych. Czy ich luz bierze się z kompletnej nieświadomości czy z tupetu, nie wiem. Wiem, że zgadzanie się na wszystko bywa uciążliwe, zwłaszcza, gdy mamy częsty kontakt z ludźmi, którzy potrafią wykorzystać nasz brak asertywności.
Agnieszka (33 lata, nauczycielka z Torunia):
— Gdy wprowadziłam się do nowego bloku, ucieszyłam się, że sąsiadka mieszkająca piętro niżej zapukała i zaproponowała, że pokaże mi okolicę. Przeprowadziliśmy się z małej miejscowości, więc na początku czułam się trochę nieswojo i obco. Szybko z Agą znalazłyśmy wspólny język, mamy dzieci w równym wieku, tematów do rozmowy było zawsze mnóstwo. Nasi mężowie też się polubili, więc często spędzaliśmy czas w swoim towarzystwie. Było to dla mnie zupełnie naturalne, kiedy pewnego dnia Aga przyszła pożyczyć jajka – po prostu po sąsiedzku.
Za kilka dni pożyczyła szklankę mąki — dałam więcej, przecież nie będę odmierzała, co do grama miarką. Nie minął nawet dzień, kiedy wieczorem zapukała, bo skończyło się mleko, a jej Kasia wieczorem lubi pić kakao — dałam litr, aby mała miała też na rano.
Kiedy po następnych kilku dniach skończył się jej ketchup, a potem chleb i masło, zrozumiałam, że tych pożyczek będzie więcej. Miałam rację. Zupełną przesadą była pożyczka papieru toaletowego. Sąsiadka była na zakupach, ale zupełnie zapomniała, że się skończył. Te wszystkie wymówki powoli wyprowadzały mnie z równowagi.
Nie muszę wspominać, że wszystkie pożyczki były zawsze bezpowrotne. Nie wiem jak to zakończyć. W dużej mierze jest to moja wina, bo sama na początku się na to godziłam, ale nie byłam świadoma tego, że może to zajść tak daleko. W tej sytuacji jestem w kropce i jakikolwiek dzwonek u drzwi powoduje u mnie gęsią skórkę. Wiem, że tylko kategoryczne odmówienie może ukrócić pożyczki, ale z drugiej strony nie chcę stracić dobrej sąsiadki.
Paulina (29 lat, grafik z Suwałk):
— Nasi znajomi to typowi dusigrosze, są bardzo oszczędni. Wszystko maksymalnie rozliczają, z dokładnością co do grosza. Kombinują, jakby tu skorzystać. Najgorzej, kiedy wybieramy się na imprezę, mąż mojej koleżanki godzinę przed spotkaniem dzwoni, już sugerując, że jak będziemy jechać taksówką, to mamy ich zabrać po drodze.
W drodze powrotnej sytuacja jest identyczna, są zawsze gotowi do opuszczenia imprezy wtedy, kiedy to my chcemy wracać. Mieszkamy w sąsiednich dzielnicach, kierunek drogi jest podobny, ale oni wysiadają dużo wcześniej, a rachunek za kurs zawsze pozostaje na naszej głowie.
To samo tyczy się wizyt. Dobry zwyczaj mówi, że po wizycie następuje rewizyta. Niestety, kiedy nadchodzi kolej Gosi, znajduje ona tysiąc pretekstów, aby się wykręcić. Teksty typu: nasze mieszkanie jest mniejsze, u was jest przytulniej, przestają już na nas działać.
Mój mąż już dłużej nie może tego znieść. Lubię Gosię i naprawdę bardzo lubimy ich towarzystwo, ale na prośbę męża mam nie inicjować żadnych spotkań, większych imprez czy wizyt.
Zbliża się kolejna impreza u naszych wspólnych znajomych i jestem pewna, że godzinę przed będzie telefon z propozycją dołączenia do taksówki — nie wiem jak się zachowam, pewnie przekażę słuchawkę mężowi, skoro jest taki asertywny, niech coś wymyśli.
Monika (28 lat, pielęgniarka z Ciechanowa):
— Z Romą i Tomkiem znamy się od ponad 10 lat. Lubimy razem jeździć na jednodniowe wycieczki, wspólnie grillować. Problem jest w tym, że oni nigdy nie są przygotowani. Tym bardziej, jeśli chodzi o całodzienny wyjazd. Kiedy robimy tak zwaną „zrzutkę”.
Jest hasło, że każdy ma coś przygotować i już na miejscu wszystko razem wykładamy i wspólnie się stołujemy. Biedny Tomek zawsze czuje się skrępowany, gdy widzi, że inne pary przywożą ze sobą sałatki, kiełbaski, surówki, różnego rodzaju pieczywo, herbatki, kawki, soczki. Oni zawsze mają wszystko w porcjach minimalnych, wręcz wyliczonych. Za to zawsze bardzo chętnie próbują i kosztują przysmaki przygotowane przez innych.
Widzę, że wszystkich to coraz bardziej irytuje. Przeczuwam, że zbliża się moment, w którym ktoś z towarzystwa głośno skomentuje ich bardzo wygodne zachowanie. W końcu nikt nie oczekuje ekskluzywnych wyrobów. Zwykłe przekąski są do zrobienia, wystarczy tylko chcieć.
Kasia (26 lat, sekretarka z Lesznowoli):
— Kiedy dostałam pracę 30 km od miejsca zamieszkania, byłam świadoma tego, że pewna część wypłaty zostanie przeznaczona na moje dojazdy. Paliwo niestety nie taniało, wręcz przeciwnie z miesiąca na miesiąc byłam zmuszona tankować więcej.
Zakład pracy mieści się daleko od głównej drogi, dlatego samochód jest jedynym środkiem lokomocji, który dowiezie do miejsca pracy. Szybko zorientowałam się, że jest mała grupka osób, która nie ma prawa jazdy, a co dopiero mówić o samochodzie. Codziennie zabierają się z kimś innym. W niedługim czasie nieświadomie sama byłam jedną z takich, które „zbierają po drodze” niezmotoryzowanych. Nigdy nie umiałam odmówić, ale z czasem dotarło do mnie, że jest to jawne wykorzystywanie. Kasa zaoszczędzona, nie trzeba wydawać ani dokładać się do benzyny. Po prostu czysty zysk, należy tylko zręcznie wymieniać „zbieraczy” i w skali roku robią się niezłe oszczędności. Czasami czułam się okropnie myśląc w ten sposób, ale z drugiej strony nigdy nie padła propozycja od tych osób dorzucenia się do paliwa lub jakiejkolwiek innej rekompensaty.
Lokalizacja firmy nie powinna być głównym czynnikiem przy wyborze miejsca pracy. Jednak uważam, że decydując się na dojazdy do pracy, trzeba umieć znaleźć odpowiednie rozwiązanie, by przy okazji nie wykorzystywać innych. Z drugiej strony może to nasza wina, bo sami dajemy się wykorzystywać?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze