Mam doła
URSZULA • dawno temuPermanentny polski dół, skłonność do umartwiania się i żałoby narodowej, to coś zupełnie niezależnego od aktualnej sytuacji życiowej, tylko w linii prostej wynikającego z okoliczności przyrody. Polak ma zimno i wiatr w oczy, więc uważa, że jego życie nie ma sensu i upija się wódką do nieprzytomności. Już czas przestać naśmiewać się z wiecznie wyszczerzonych w uśmiechu Amerykanów i trochę się ogarnąć z tym naszym polskim czarnowidztwem.
Mam znowu doła / znów pragnę śmierci / wracają stare lęki i nie mogę w nocy spać śpiewał kiedyś Tymon Tymański w utworze Jesienna deprecha i niestety miał rację. No bo z czego tu się cieszyć w kraju, w którym przez 10 miesięcy w roku jest ciemno, zimno, a coś mokrego i okropnego pada z nieba na głowę (Kolejna jesień syfiasta, nie złota / w ciągłym mroku chlupie j…a hołota – śpiewał kiedyś Kazik Staszewski i też miał rację), a przez pozostałe dwa miesiące teoretycznie powinno być ciepło i świecić słońce, ale jakoś tak wychodzi, że i tak jest zimno i pada (patrz: za okno).
Do niekorzystnych warunków pogodowych wystarczy dołożyć katastrofy różnej maści, które ewidentnie dotykają nasz naród zdecydowanie częściej niż jakikolwiek inny (patrz: ostatnie dwa miesiące), i od razu przestaniemy się dziwić, dlaczego przeciętny Polak zmierzający rano do pracy zatłoczonym tramwajem ma włos rozczochrany, groźną postawę i dziki wzrok, wskazujący na to, że zaraz wymorduje współtowarzyszy swojej porannej niedoli.
Tego stanu zupełnie nie mogą rozumieć wyprażeni kalifornijskim słońcem Amerykanie, w t-shirtach, bermudach i klapkach, którzy w niewiadomych celach przybywają do Polski i nieodmiennie okazują zdziwienie naszym nieustającym przygnębieniem — A dlaczego w Polsce nikt się nie uśmiecha na ulicach? – pytają zdziwieni – A dlaczego na przyjazne „How are you?” Polacy odpowiadają, że właśnie rozważają czy skoczyć z mostu czy też zapić się na śmierć czystą wódką?
Permanentny polski dół, skłonność do umartwiania się i żałoby narodowej, to coś zupełnie niezależnego od aktualnej sytuacji życiowej, tylko w linii prostej wynikającego z okoliczności przyrody. Mieszkaniec Tajlandii ma ciepło i słonko, więc leży sobie na plaży popijając mleczko kokosowe i jest mu w życiu dobrze. Mieszkaniec Polski ma zimno i wiatr w oczy, więc uważa, że jego życie nie ma sensu i upija się wódką do nieprzytomności. Proste.
Ostatnio z powodu rzeczonych nie najlepszych warunków pogodowych, wzmożonej ilości ogólnopolskich katastrof oraz nagłego przypływu wolnego czasu, wynikającego z przeciągającego się kryzysu ekonomicznego na świecie, postanowiłam poodnawiać niektóre dawne znajomości, które ostatnio zeszły na dalszy plan. Szerokim łukiem omijając osoby, o których wiedziałam, że są patologicznie zapracowane lub też obładowane nadmiarem dzieci, wydzwoniłam w końcu koleżankę ze studiów Gabryśkę, z którą nie widziałam się kilka lat. O dziwo, nie ucieszyła się specjalnie, kiedy usłyszała w słuchawce mój głos, a na propozycję wspólnej kawki i ploteczek, zareagowała alergicznie:— Wiesz, ja raczej nigdzie nie wychodzę - westchnęła – Ale jak bardzo chcesz, to możesz mnie odwiedzić, popołudniami i w weekendy jestem w domu. Tylko nie przestrasz się bałaganu.
Być może na tak gorące zaproszenie powinnam była zareagować pragnieniem natychmiastowej ucieczki, ale mój nie wiadomo skąd wzięty chwilowy optymizm, kazał mi pewnej soboty stawić się z butelką wina w drzwiach mieszkania Gabrysi. Kiedy otworzyła, stanęłam jak wryta. Zobaczyłam dziewczynę, która w niczym nie przypominała mojej koleżanki sprzed kilku lat – utyła chyba ze 20 kilo, była poszarzała i zaniedbana, a do tego odziana w rozciągnięty dres. Kiedy weszłam do mieszkania, okazało się, że jest jeszcze gorzej – panował tam nie do opisania wręcz bałagan w postaci brudnych naczyń, butelek z różnymi płynami, książek oraz gazet, które zagęszczały się w pobliżu nieposłanego łóżka, z którego to Gabrysia ewidentnie raczej nie wychodziła.
Niezrażona tym wszystkim usadowiłam się w jakimś kącie tego bałaganu i sącząc winko wysłuchałam dramatycznej opowieści mojej koleżanki. A ona opowiadała i opowiadała, o tym, że nie może znaleźć pracy swoich marzeń, że problemy z mężczyznami, że nie robi nic ciekawego w życiu, a do tego tak strasznie utyła, że boi się wyjść na ulicę, nie mówiąc już o knajpie czy klubie. Że wraca z pracy do domu, od razu kładzie się do łóżka i ogląda telewizję.
Po godzinie wyszłam od niej z narastającym poczuciem niesmaku. Tak, rozumiem, że Polacy ze względu na warunki przyrody mają naturę lekko depresyjną. Rozumiem, że młody człowiek w dzisiejszym świecie może mieć sporo powodów do zmartwień — skończył dwa kierunki na prestiżowym uniwersytecie, a mimo to nie może znaleźć pracy, do tego zdrady, kłótnie, wyprowadzki, rozstania z narzeczonym lub konkubentem albo wręcz przeciwnie – rutyna życia małżeńskiego, napięcie i poczucie przytłoczenia spowodowane kredytem na własne mieszkanie, który będzie się zapewne spłacać do śmierci. Rozumiem, że można nie uśmiechać się na ulicy i mieć czasem doła. Ale żeby niszczyć sobie życie zupełnie bez powodu?
Gaba żyje sobie jak pączek w maśle. Pracę ma, może nie jest ona jakoś dobrze płatna ani nawet ciekawa, ale przecież zawsze może ją zmienić, a do tego rodzice chętnie wspomagają ją hojnymi datkami. Ze związkiem, jak powszechnie wiadomo, nie ma łatwo, problemy zawsze są i będą, ale jakiś tam partner czy kochanek przecież dotrzymuje jej towarzystwa… Własne mieszkanie Gabrysia miała po babci już na studiach, na wakacje jeździ co najmniej raz do roku i to nie nad Bałtyk, tylko nad ciepłe morze z prawdziwego zdarzenia, kredytów spłacać nie musi, czyli jednym słowem przyszłość świetlana i brokatowa stoi przed nią otworem. I co z tego ma? Dół, nieszczęście, rozpacz i czarną depresję.
Chyba czas przestać naśmiewać się z wiecznie wyszczerzonych w uśmiechu Amerykanów i trochę się ogarnąć z tym naszym polskim czarnowidztwem.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze