Wesele, poród. Piękne wydarzenia ze wstydliwym posmakiem
ZOFIA BOGUCKA • dawno temuSą takie chwile w życiu, które zapamiętujemy na zawsze. Ślub, narodziny dziecka, bal maturalny czy inne doniosłe wydarzenia wywołują wiele emocji i wzruszeń. Niestety, czasem jakiś szczegół bądź epizod potrafi na piękno wspomnień położyć się cieniem wstydu i zażenowania.
Są takie chwile w życiu, które zapamiętujemy na zawsze. Ślub, narodziny dziecka, bal maturalny czy inne doniosłe wydarzenia wywołują wiele emocji i wzruszeń. Niestety, czasem jakiś szczegół bądź epizod potrafi na piękno wspomnień położyć się cieniem wstydu i zażenowania.
Beata (27 lat, księgowa z Gdańska):
— Dzień, w którym urodziłam syna, zapamiętam na całe życie. Bardzo chciałam zostać mamą i choć strasznie bałam się porodu, dałam radę. Do dziś rozpiera mnie duma i szczęście. Niestety jest pewien szczegół, który studzi moje uniesienie. Nie mówiłam o tym nikomu, bo wstydzę się, jestem zażenowana. Ktoś powie, że przesadzam i histeryzuję, bo takie rzeczy zdarzają się wielu kobietom. Nie raz czytałam opisy porodu, w którym młode mamy o tym, że się podczas akcji porodowej wypróżniły, rozprawiały głośno, z humorem i dystansem. Ja tak nie mam. Dla mnie było to przeżycie tak dołujące, że staram się o nim nie myśleć, wymazać z pamięci.
Kupa kupą, ale najgorsze w tym wszystkim było to, że na sali porodowej był ze mną mąż. Dla dwóch położnych, które próbowały naprowadzić mnie na dobrą drogę (no nie szło mi parcie), to nie było nic dziwnego – oznaczało po prostu więcej sprzątania. Ale dla mnie… To było straszne. Pamiętam tę sytuację, jakby to było wczoraj – choć minęły już trzy lata. Z jednej strony bliskość, intymność i piękno oczekiwania, z drugiej smród i obrzydliwa breja pode mną. Boże! Jaka ja się czułam upokorzona, zezwierzęcona – nie panowałam nad swoim ciałem, nie byłam w stanie się kontrolować. Brzydziłam się sama sobą i zamiast cieszyć z tego, że zaraz zobaczę moje dziecko, beczałam i z bólu, i ze wstydu; a myśl, jak ten poród wyryje się w naszej pamięci, normalnie mnie obezwładniała. Zasrany poród, zasrana młoda mama – huczało mi w głowie.
Nie zapomniałam o tym, nie umiem. Co ciekawe, mój mąż tę żenadę pamięta zupełnie inaczej. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ale ostatnio, kiedy wspominaliśmy poród, on szedł w zaparte, że na sali odeszły mi wody… Pięknie to sobie jego głowa zmiksowała! Dziękuję wszystkim mechanizmom psychologicznym, które zadziałały i zdołały oczyścić z tego szamba chociaż jego wspomnienia. Odetchnęłam z ulgą, nie prostowałam tego. Pomyślałam, że niech tak zostanie, niech ten obrazek z sali porodowej będzie czysty, pachnący, a prawda pozostanie moją tajemnicą na zawsze.
Kamila (28 lat, graficzka z Warszawy):
— Nigdy nie zapomnę dnia swojego ślubu. Cały dzień lało, ale to tak, że coś strasznego! Ciężkie niebo, szaro, buro i ponuro. Pomyślałam, że to zła wróżba – nie chcę mieć takiego smutnego życia. Ostatnie przygotowania, z uwagi na aurę, szły nam jak krew z nosa. To była męka. I wyjście do fryzjera, i kupowanie pieczywa, i zwożenie ciast i tortu, ze zwykłych czynności urosły do rangi problemu. Do ślubu jechaliśmy powoli, jak kondukt pogrzebowy, w strugach deszczu. Wejście do kościoła w długiej sukni z trenem też nie należało do prostych czynności. Już na wstępie, zanim powiedziałam „tak”, byłam przemarznięta, zachlapana… Ech! Kiedy podjechaliśmy pod salę weselną, właściciele przerażeni układali dechy, żebyśmy mogli jakoś się dostać do środka. Naprawdę nie było mi do śmiechu, ale im też – to był potop, który piękne podwórze gospodarstwa agroturystycznego zmienił w wiejską „ohydkę”.
Pomimo starań nie miałam najlepszego nastroju, więc raczyłam się winem. W końcu się wyluzowałam i rozkręciłam. Gościom humory też już dopisywały, zaczęły się ostre balety, nawet się rozpogodziło. Żar z nieba wprawdzie się nie polał, ale przynajmniej nie padało. Ponieważ moi rodzice nie wiedzieli, że palę, a miałam na to straszną ochotę, pomyślałam, że wyjdę na zewnątrz. Poszłam. Staliśmy całą gromadą znajomych za winklem jakiegoś zabudowania. Przeżywaliśmy ślub — byliśmy pierwszą parą, która się zaobrączkowała. Nabijaliśmy się z różnych sytuacji, plotkowaliśmy, było śmiesznie. Jeden papierosek, drugi… Wracaliśmy, szłam pierwsza, cała ekipa za mną. Nagle zrobiło mi się niedobrze — ale jak! Pusty żołądek, stres i inne emocje, no i wino, które tak dobrze mi tego wieczoru wchodziło, zrobiły swoje. Wstyd mnie oblewa na samo wspomnienie, ale… po prostu zwymiotowałam. Brzmi niewinnie, ale trzeba to sobie wyobrazić: rzygająca jak kotka panna młoda, balansująca na krawędzi drogi ułożonej z wąskich desek, wokół ocean błota, za nią zdumiona świta…
Ale to nie koniec! Tak bardzo byłam zdziwiona gwałtownością reakcji, a jednocześnie skupiona na tym, żeby się nie pobrudzić, że zachwiałam się i z impetem wdepnęłam w błoto. Sytuacja była malownicza. Wessało mnie i moje zabójczo drogie pantofelki, suknię miałam w błocie do połowy co najmniej, a powyżej gipiurę urozmaicały czerwonokrwiste hafty produkcji własnej. No i ta zdumiona masa — skonsternowani goście, stojący za mną, bo ich zablokowałam… W milczeniu patrzyli na mnie i oni, i całkiem spory tłumek, który stał przed wejściem na salę. Masakra!
Nie zapomnę tego do końca życia. Obawiam się, że kilkadziesiąt osób obecnych na weselu także. Oczywiście zaraz się przebrałam (czyli chwilę po tym, jak mnie mąż i przyjaciel odessali z błota) i świetnie bawiliśmy się do rana. To było dziwne wesele. Podniosłym nastrojem i swoją piękną, francuską (i obrzydliwie drogą) suknią ślubną cieszyłam się niezbyt długo. Teraz nieszczególnie obnoszę się z opowieściami o najważniejszym wieczorze mojego życia. Znajomi się śmieją, bo to było wesele z jajem, ale mi brak dystansu – zdecydowanie wolałabym opowiedzieć dzieciom i wnukom mniej hardcorową, no bardziej klasyczną historię.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze