W poszukiwaniu autentyczności
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuOstatni tydzień spędziłam na wojażach po naszym kraju. Przejechałam go z północy na południe w poszukiwaniu cudów natury i autentyzmu regionalnego. Mogę napisać szczerze, że cuda natury są. Jednak co z autentycznością, rozumianą jako coś typowo regionalnego, niepowtarzalnego, wyjątkowego dla danego regionu Polski? Szukałam czegoś niezwykłego, jedynego. Czegoś, co mogę znaleźć tylko w tym miejscu na naszej planecie. I co? Nie znalazłam.
Ostatni tydzień spędziłam na wojażach po naszym kraju. Przejechałam go z północy na południe w poszukiwaniu cudów natury i autentyzmu regionalnego. Mogę napisać szczerze, że cuda natury są. Góry (te, które odwiedziłam to Karkonosze) zachwycają, rzeki szemrzą, jeziora błyszczą w słońcu. Moje oczy z ukontentowaniem ślizgały się po żółtych polach z belami słomy, smukłych bukach, rudych krowach wypasanych na kwiecistych łąkach. Drogi pełne zakrętów i dziur podczas niespiesznych wakacji wydawały mi się pełne uroku. Nawet kot wylegujący się przed starą stodołą zahaczył o mój zachwyt.
Jednak co z autentycznością, rozumianą jako coś typowo regionalnego, niepowtarzalnego, wyjątkowego dla danego regionu Polski? Przecież krowy, koty, drzewa a nawet rzeki i góry przypisane są do wielu regionów w Polsce, Europie i na świecie. Szukałam czegoś niezwykłego, jedynego. Czegoś, co mogę znaleźć tylko w tym miejscu na naszej planecie. I co? Nie znalazłam.
Może jestem za mało uważna. Może wędrowałam nieodpowiednimi szlakami. Może to, co najbardziej wartościowe schowało się przede mną. Nie wiem, jaka jest przyczyna. Jedno jest pewne. To co znalazłam to kolejny kawałek świata, który jest bardzo podobny do innego kawałka świata.
Być może mieszkańcy Karkonoszy poczują się teraz urażeni. Spieszę więc z wyjaśnieniem, że moje spostrzeżenia wiążą się z każdym regionem naszego kraju. Ot, po prostu ostatnia podróż nasunęła mi pewne rozważania.
Zacznijmy od kuchni. W niej odbija się tradycja regionu. Talerz w górskim pensjonacie powinien się różnić od tego w pensjonacie mazurskim. I nie mam tu na myśli koloru porcelany lecz tego, co na tym talerzu się znajduje. Inne są wszak lokalne produkty (sery, wędliny, owoce), inne przepisy i inne pomysły na podanie danie. Tak jest jednak tylko w teorii. Bo w praktyce obowiązuje jedzeniowa globalizacja.
Zdarzyło się nam zatrzymać w Wielkopolsce w miejscu, które miało „pałac” w nazwie a w przydrożnej reklamie chwaliło się kuchnią regionalną. Wystrój owego przybytku był nawet przyzwoity, choć zalatywał z lekka biesiadą weselną. W karcie restauracyjnej można było znaleźć ślady regionalizmu zachowane w nazwach dań. Niestety tylko w nazwach, bo po rozszerzonym opisie można było poznać, że mamy do czynienia z barszczem, żurkiem i rosołem. Wypatrzyłam w menu sałatkę zwaną dworską i zaciekawiona nazwą zamówiłam ją. Otrzymałam górę poszatkowanej kapusty pekińskiej oklejonej podłej jakości tuńczykiem z jednej strony i równie podłej jakości żółtym serem z drugiej strony. Do tej pory zachodzę w głowę, co wspólnego ta sieczka miała z dworem i kuchnią regionalną.
Niezrażona pierwszą porażką kolejną próbę regionalnego smaku postanowiłam odbyć w uroczym zamku na południu Polski. Takie miejsce musi sprzyjać podniebieniu — pomyślałam i zamówiłam „półmisek kasztelana”, który miał być specjalnością kuchni. Okazał się jednak specjalnością rodem z najniższej półki z supermarketu. Na wielkim glinianym talerzu podano nam plastry sera gouda, szynki konserwowej i pociętej w paseczki marynowanej papryki. Jak bardzo trzeba być twórczym, żeby to danie skojarzyć z kasztelanem, wie chyba tylko szef kuchni. Moja wyobraźnia zawiodła po raz kolejny.
Zawiodła też przy straganach z oscypkami, które rozmnożyły się w kurortach w całej Polsce. Do tej pory myślałam, że to produkt z Podhala. W swej naiwności kojarzyłam go z Tatrami. Podczas podróży okazało się jednak, że to produkt zarówno z Dolnego Śląska, jak i z Wielkopolski.
Pewnie powinnam się cieszyć, że teraz po oscypek mogę sięgnąć, kiedy tylko zechcę i nie muszę się po niego wyprawiać do Zakopanego. Powinnam się też cieszyć, że w każdym większym mieście w Polsce mogę się napić kawy z kubka z zielonym logo, zjeść tłuste frytki w „restauracji” z klaunem i do tego udać się na deser do sieciowej cukierni. Powinnam, ale jakoś mi to nie wychodzi.
Nie mam też radości z kupowania pamiątek. Sklepiki z upominkami to skład produktów made in China. Duże partie szalików, kubków, breloków i magnesów na lodówki zamawiane są pewnie w tej samej fabryce. Różnią się tylko nazwą miasta, w którym je kupimy.
Czy samo miasto różni się od innego? Zaczynam mieć wątpliwości. Gdyby ktoś zawiózł mnie do dowolnego miasta w Polsce i wysadził w centrum, z pewnością zobaczyłabym galerię handlową przystrojoną świecącymi neonami marek odzieżowych i obuwniczych. Zobaczyłabym jeszcze autobusy oklejona logami kawy lub soku. Zobaczyłabym świecące ekrany, młodych ludzi odzianych w kolekcje jednosezonowych ubrań modnej firmy i starszych ludzi ubranych w kolekcję bazarową. Nie wiedziałabym, w jakim regionie jestem, miałabym nawet wątpliwości, w jakim jestem kraju. Abym zobaczyła coś innego, musiałabym się bardzo postarać.
Każdego roku będę musiała starać się więcej. A tymczasem idę sobie zrobić kanapkę z pomidorem. Wyhodował go moja sąsiadka. Jest pyszny i nie ma naklejki z żadnym logo.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze