Nigdy nie mów nigdy
MAGDALENA TRAWIŃSKA • dawno temuGdy moja przyjaciółka, świeżo upieczona mężatka, oznajmiła mi, że jest w ciąży, bardzo się ucieszyłam, ale też zmartwiłam, że nie będzie miała już dla mnie czasu. Do tego momentu nasze życie przebiegało prawie identycznie. Potem ona się zakochała, wyszła za Sebastiana, zamieszkała z nim, zaszła w ciążę i całkowicie się zmieniła. Ja zostałam w wynajmowanym mieszkaniu.
Gdy moja przyjaciółka, świeżo upieczona mężatka, oznajmiła mi, że jest w ciąży, bardzo się ucieszyłam, ale też zmartwiłam, że nie będzie miała już dla mnie czasu. Jesteśmy rówieśniczkami, chodziłyśmy do tego samego liceum i skończyłyśmy ten sam kierunek studiów, nie umawiałyśmy się na więcej niż trzy randki z tym samym facetem i epatowałyśmy nienawiścią do płci przeciwnej. Do tego momentu nasze życie przebiegało prawie identycznie. Potem ona się zakochała, wyszła za Sebastiana, zamieszkała z nim, zaszła w ciążę i całkowicie się zmieniła. Ja zostałam w wynajmowanym mieszkaniu.
Na początku jej opowieści o ciąży były dla mnie ciekawe, bo nowe. Uczestniczyłam w tym wszystkim tak, jakbyśmy miały urodzić jednocześnie. Nasze rozmowy przy kawie – to znaczy ja przy kawie, a ona przy niegazowanej wodzie mineralnej (uroki stanu odmiennego) – ograniczały się do wertowania czasopism dla młodych matek, gazetek reklamowych sklepów z dziecięcymi ciuszkami, wózkami, zabawkami i przecieranymi papkami. Wiedziałam dokładnie, jakich rozmiarów jest maleństwo, czy ma już rączki, paluszki, czy widać płeć. Chodziłam z nią na USG, kupowałam zapas pieluch, wybierałam skarpetki, kocyki, wanienkę.
Rozmowy na temat mojej pracy, wspólnych znajomych, nowości w kinach, premier w teatrze i pysznych sałatek w nowych klimatycznych kafejkach zeszły na dalszy plan. Brakowało mi ich. Zamiast tego wiedziałam dokładnie, dlaczego należy karmić piersią, wstawać w nocy na żądanie, masować dziąsła i podczas ciąży chodzić z książką na głowie. Spotkania zaczęły być dla mnie nudne. Przyszła mama tryskała energią, opowiadając mi po raz kolejny o wizycie u ginekologa, ja natomiast myślałam o tym, że nasi znajomi się rozstają, a ja muszę wreszcie skończyć reportaż i nie wiem co przygotować do jedzenia na swoje urodziny. Przyjaciółka nie była tym zainteresowana.
Rozumiałam tę przemianę. Nie dziwiło mnie jej fukanie, gdy obok nas przechodził ktoś z papierosem, choć do niedawna lubiłyśmy sobie zapalić przy lampce wina. Ani to, że osłania ręką brzuch, bo 500 metrów od nas grupka młodzieży gra w piłkę. Rozumiałam, że katuje się niegazowaną wodą mineralną, zamiast napić się coli, którą tak uwielbiała. Ze spokojem wysłuchiwałam, że straciła ochotę na seks, chociaż uchodziła za wulkan pożądania. Obserwowałam, jak z lubością przygotowuje mężowi obiad, podaje do stołu i zaparza sobie koperkowe ziółka – podobno przeciw przyszłej kolce dziecka. Nie śmiałam nawet wspomnieć o tym, jak bardzo się zmieniła, bo ona zachowywała się tak, jakby nie pamiętała siebie sprzed roku.
Uświadomiłam sobie wtedy jedno. Jeśli mam się tak zmienić – pić świństwa, pochłaniać niesamowite ilości zdrowego jedzenia, unikać alkoholu, nie palić, nie imprezować, nie uprawiać seksu, z lubością przygotowywać obiad, chodzić z rozczochraną głową, gadać o pieluchach i dziecięcych przecierach, nie chodzić do kina, teatru ani do żadnej kafejki – to wolę na wieki zostać sama, w wynajmowanym mieszkaniu, byleby pozostać sobą i nie zmieniać się w MATKĘ.
Przez następne trzy lata dzielnie odpierałam ataki ewentualnych reproduktorów i wygłaszałam teorie na temat kobiet, które nie czują powołania do przewijania, usypiania i karmienia mlekiem. Rozklejałam się tylko przy Piotrusiu – dziecku mojej przyjaciółki. Rozbrykany dwulatek cudownie pakował się na moje kolana, otwierał książkę i mówił: „poczitaj!”. A następnie przytulał się do moje piersi, wzdychając słodko. Wtedy przez chwilę rozanielona marzyłam, jak to by było, gdybym za rok lub dwa przyprowadziła do mojej przyjaciółki małą Anię. Potem jednak marzenia znikały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a właściwie lizaka, którym Piotruś właśnie poplamił moje nowe, lniane spodnie. Gdy wychodziłam od tej wesołej rodzinki, miałam sklejone włosy, lepiące się dłonie, pogryzioną torebkę, bluzkę poplamioną śliną lub zawartością obiadowego talerza, uszy spuchnięte od pisku i płaczu, gardło zdarte od czytania lub śpiewania. Znów cieszyłam się ze swojej samotności i nieposiadania Ań, Piotrusiów ani nawet psów i kotów.
Potem zupełnie nieoczekiwanie zaszłam w ciążę, i to w dodatku z mężczyzną, którego kocham. Najpierw się przeraziłam, poczułam, że bezpowrotnie umiera część mnie. Przed oczyma przelatywały mi niedokończone sprawy i rzeczy, których – będąc matką – już nigdy nie zrobię: kurs latania na paralotni, nurkowanie w Morzu Czarnym, wykonanie pięciu skoków bez linki desantowej, zakup motocykla i wyjazd na zlot, podróż po Europie łódką z wykwalifikowaną załogą, kurs językowy w Londynie. Widziałam tysiące premier i filmów w kinie, na które nie pójdę, dań w restauracjach, których nie będę mogła z powodu ciąży i karmienia spróbować, papierosy, które na długo lub na zawsze pójdą w odstawkę, alkohol, wprawiający mnie dotychczas w dobry nastrój na imprezach, na które już nie będzie mi się chciało iść, moją cerę, zęby, ciało, które się zmienią, i dawną figurę, do której już pewnie nie wrócę.
Potem jednak zaczęłam na to patrzeć inaczej. Moje myślenie zmieniło się, przestało mi być żal. Tamto już minęło. Już się wyszalałam, zjadłam tonę dań w restauracjach, byłam na tysiącu imprez, które w gruncie rzeczy prawie niczym się od siebie nie różniły. Byłam podekscytowana nowym stanem. Spotykałam się z moją przyjaciółką i radziłam w sprawach ząbkowania dziecka, zgagi w czasie ciąży, dobrych kremów na cellulit, lekkiego wózka, sprawdzonych sklepów z dziecięcą odzieżą, ciążowej mody…
Zrozumiałam, że nic nie jest w stanie zastąpić dziecięcej rączki ściskającej kciuk. Za nic nie oddałabym uśmiechu, dotyku, zapachu mojego dziecka. Teraz wiem, że te polepione od lizaków stoły, ślina na bluzce, włosy sklejone i skołtunione przez dziecko, które ciągle ich dotyka i wyrywa, to nic takiego. To przejdzie. A kursy, na które chciałam iść? Nie udało mi się spełnić wszystkich marzeń. Do Londynu pojechaliśmy całą rodziną, na zlocie motocyklowym też byliśmy, ale nie motocyklem, tylko samochodem. Łódką pływaliśmy po Mazurach aż dwa tygodnie – oczywiście razem. Do kina, teatru i restauracji chodzę z mężem i znajomymi może nie tak często jak kiedyś, ale zawsze wtedy, gdy któraś babcia zostaje z małym. A paralotnie, spadochrony i nurkowanie – dlaczego nie? Może za kilka lat, gdy Mateusz podrośnie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze