Jako że sama nie mogłam jechać z przyjaciółką za granicę - ta przywiozła mi miły upominek. Mianowicie 200 ml tubę z czarnym zamknięciem. Pierwszą moją myślą było - „o balsam”, jednak po chwili uświadomiono mi, że jest to coś innego. Rzekomy balsam okazał się peelingo-żelem pod prysznic. Czy rzeczywiście nim jest - nie jestem przekonana. Tego samego wieczora postanowiłam wypróbować nowy produkt.
Pierwsze wrażenie - cudowny zapach charakterystyczny dla The Body Shop, którego niestety nie umiem sprecyzować. Lecz chwilę po tym zaczęły się schody. Już przy pierwszym użyciu miałam problemy z wydobyciem specyfiku z cudnej tubki. Teraz po zużyciu 1/4 produktu (czyli zaledwie po 3 użyciach) muszę ją ściskać i skręcać. Dałoby się to znieść, gdyby nie fakt, że konsystencja tego „cudeńka” jest strasznie zbita. Kosmetyk bardzo ciężko rozsmarowuje się na ciele, nie pieni się, i ciężko spłukuje.
Jedynymi plusami całej tej parady niedoskonałości jest to, że cleanser minimalnie nawilża, a drobne, przez opakowanie niezauważalne, granulki minimalnie wygładzają skórę.
Spodziewałam się czegoś spektakularnego gdyż posiadam inne produkty tej marki i są świetne, a tu taki bubel mi się trafił.
Producent | The Body Shop |
---|---|
Kategoria | Pielęgnacja ciała |
Rodzaj | Peelingi |
Przybliżona cena | 40.00 PLN |