I stało się. Znajoma namówiła mnie także na tą wersję Green Tea, choć wzbraniałam się przed nim jak tylko mogłam. „Taki dobry zapach nie powinien marnować się na sklepowej półce. A do tego – zobacz – jaka promocja!”. Ale jak to się mówi, gdzie diabeł nie może, tam babę wyśle. Na dokładkę – koleżankę. I niestety nie jestem do końca zadowolona.
Zapach miał być mroźny, wręcz chłodzący. Specjaliści wyróżniają w nim nuty:
- głowy – menthol, bergamotka, cytryna
- serca - pomarańcza, eukaliptus, tamarynda
- bazy - piżmo, ambra, mech dębowy, mięta pieprzowa
Nawet jakiś specjalny składnik miał, obok doznań aromatycznych, wywoływać autentyczne uczucie chłodu na skórze.
Niestety żadnej z powyższych cech nie jestem w stanie odnieść do rzeczywistości. Na chłodzenie nawet nie liczyłam. Natomiast sam zapach to nie więcej i nie mniej tylko brzoskwiniowa mrożona herbata, taka z kartonika, na domiar złego dość słodka i mdląca. Po szybkim wywietrzeniu pierwszych alkoholowych woni (no chyba, że to ma być ten menthol...), zapach w ogóle nie rozwija się na skórze jest dość intensywny i nachalny, nawet męczący, ale, w przeciwieństwie do pozostałych zapachów z linii Green Tea, zaskakująco nietrwały. Ochłodę raczej trudno w nim znaleźć. Pozostaje, więc dorzucić kilka kostek lodu i... chlup!
Flakonik, identyczny jak u wszystkich Green Tea, prosty, tym razem biały, „oszroniony”. Dostępne są dwie pojemności: 50 ml (za 99 zł) i 100 ml (za około 180 zł). Innych kosmetyków z tej linii zapachowej nie widziałam. W Rossmannie mniejszy flakon można kupić już za 39zł, ale chyba nie warto rzucać się na niego „w ciemno” (niestety testery tamże nie są dostępne).
Producent | Elizabeth Arden |
---|---|
Kategoria | Pielęgnacja ciała |
Rodzaj | Wody toaletowe, perfumowane oraz perfumy |
Przybliżona cena | 180.00 PLN |