Psychoterapia nie boli
MARIANNA KALINOWSKA • dawno temuUdowodniono naukowo, że psychoterapia umożliwia zmianę zachowań i postaw pacjenta. Ludzie, którzy poddali się psychoterapii, twierdzą zgodnie, że lepiej radzą sobie z lękami i stresem, poprawił się ich poziom samokontroli, podniosła samoocena. Lepiej komunikują się z otoczeniem, łatwiej motywują się do działania i tworzą lepsze więzi z innymi.
Martyna (38 lat, kuratorka z Poznania):
— Na terapię trafiłam przez przypadek. Brałam udział w szkoleniu z profilaktyki uzależnień, podczas którego okazało się, że mam problem. Moim problemem była pijąca matka. Wcześniej temu przeczyłam. Byłam przekonana, że terapii potrzebują ludzie wychowani w patologicznych rodzinach, takich, gdzie jest głód, smród i bieda. A ja? Ja przecież jestem z tak zwanego „dobrego domu”. Mama naukowiec, tata lekarz, od zawsze dobrobyt. Że mama pije? Przecież przez to nie było nigdy w domu żadnych awantur, mama nigdy nie zaniedbywała swoich obowiązków, pięła się po szczeblach kariery…
Dopiero po terapii zrozumiałam rzecz dziś dla mnie oczywistą: wyznacznikiem szczęścia rodzinnego nie są wakacje za granicą ani tytuły naukowe rodziców, ale wzajemny szacunek, miłość, emocje w ogóle. Zrozumiałam, że choć jestem dorosła, wykształcona, emocjonalnie jestem niedojrzała i rozchwiana: w moim rodzinnym domu nikt nie zajmował się mną tak, jak powinni to robić rodzice. Traktowali mnie jak zwierzę domowe, które należy nakarmić, położyć spać, w skrócie – oporządzić. Nie brakowało mi nigdy niczego, z wyjątkiem ich uwagi, ich miłości. A skoro rodzice mnie nie kochali, albo raczej kochali mnie na swój dziwaczny, pokręcony sposób, jak i kiedy miałam się nauczyć kochać siebie i innych? Dziś uczę się tego z pomocą terapeutki. To trudne, ale zaczynam widzieć pierwsze wyniki mojej pracy nad sobą. Wierzę, że się uda.
Katarzyna (22 lata, studentka z Krakowa):
— Miałam ataki paniki, których nijak nie umiałam sobie wyjaśnić. W pewnym momencie zadałam sobie pytanie, dlaczego czasem kiedy jestem wśród ludzi, zaczynam czuć, że jeszcze chwila, a się uduszę, że głowa pęknie mi na kawałki? To przerażające uczucie: ścisk w gardle, przyspieszone tętno, ból głowy, w jednej chwili litry potu na całym ciele, drżenie ciała, chęć ucieczki połączona z uczuciem niemocy – jak w koszmarnym śnie. Kiedyś na imprezie po kilku piwach zwierzyłam się z tego koleżance z roku. Miałam szczęście, że trafiłam na nią: powiedziała, że miała tak samo i że bardzo pomogła jej terapia. Mówiła, że na jej grupie terapeutycznej była dziewczyna, która miała nawet z powodu psychicznego napięcia coś na kształt ataków padaczki – traciła przytomność, miała drgawki.
Długo się broniłam przed terapią. Przecież terapia jest dla wariatów, myślałam sobie. A ja nie jestem wariatką. Nie miałam trudnego dzieciństwa, nikt w moim domu rodzinnym nie pił, nie bił. Nie byłam córką prostytutki czy coś takiego… W końcu nie wytrzymałam, ataki paniki zdarzały się coraz częściej, czasem czułam, że „to” się zaczyna na korytarzu uczelni albo w pubie. Postanowiłam spróbować poszukać pomocy. Byłam na takim etapie, że zrobiłabym wszystko, żeby się „tego” pozbyć. Zaczęłam się też bać, że z czasem po prostu przez ten lęk oszaleję.
Początki były trudne. Trafiłam do wariatki, która moją opowieść skwitowała stwierdzeniem, że za daleko odeszłam od Boga i stąd taka kara. Panaceum na moje lęki miały być częste modlitwy. Poczytałam później w necie, że z psychologiem jest tak, że trzeba sobie poszukać takiego, który będzie mi odpowiadał jako człowiek, któremu będę ufała i który będzie dla mnie autorytetem. Spróbowałam jeszcze raz i dobrze trafiłam. Po kilku sesjach zrozumiałam, że źródłem moich lęków jest nadopiekuńcza matka. Całe życie słyszałam od niej „uważaj”. Od kiedy pamiętam, mówiła mi, że ludzie są źli, parszywi, że kradną, wykorzystują i oszukują, że nie wolno nikomu ufać, że na każdym kroku może mnie spotkać coś złego, jakieś nieszczęście, że najlepszy przyjaciel zdradzi w chwili, kiedy będę się tego najmniej spodziewała. W chodnikach są dziury, w które mogę wpaść, po ulicach jeżdżą pijani kierowcy, mężczyźni zdradzają, góry są niebezpieczne, w morzu łatwo utonąć… to nie miało końca. Od kiedy się urodziłam wpajała mi, że muszę uważać, uważać, uważać. Nawet nie zauważyłam, że wszystkiego się boję.
Ataki lękowe minęły jak ręką odjął. Jestem zdrowa. Każdego dnia boję się coraz mniej. Właściwie to już chyba nie boję się wcale… A psychoterapię polecam każdemu. Nie boli, a efekty przynosi niebywałe.
Michał (32 lata, informatyk z Krakowa):
— Kilka lat temu, zupełnie niespodziewanie poczułem, że nie mam siły wstać rano z łóżka. Przeleżałem w nim cały tydzień. Nie myłem się, nie jadłem, nie spałem. Po prostu patrzyłem w sufit. Nie potrafię opisać tego stanu, który mnie wtedy ogarnął. Totalna apatia, bezwład. Nie, nie myślałem o samobójstwie, nic takiego. Było mi po prostu wszystko jedno. Mogłem żyć, nie musiałem. Byłbym wdzięczny, gdyby mnie ktoś zabił, ale samemu to robić? Nie miałem siły. Z trudem znajdowałem siłę, żeby pójść do kibla.
W końcu ojciec się zorientował, że coś ze mną nie tak, że opuszczam zajęcia, że leżę w łóżku jak warzywo. Zrobił mi awanturę, że biorę narkotyki. Że on tak ciężko na mnie pracuje, żebym mógł studiować, a ja się tak odpłacam pięknie. Że on mnie całe życie sam wychowuje, że żyły sobie wypruwa, że ta k… matka mnie zostawiła i wyjechała do Stanów, a on się mną zajął, poświęcając swoje studia… Znałem te jego gadki na pamięć. Ale po raz pierwszy na nie nie reagowałem i dało to ojcu do myślenia. Po kilku dniach przestał gadać i sprowadził znajomego lekarza. Ten od razu postawił diagnozę: depresja. Najpierw leczyłem się farmakologicznie u psychiatry, dopiero później trafiłem do psychologa. I wreszcie mnie olśniło – to nie moja wina, że tak widzę świat, jak widzę. To wina mojego dzieciństwa. Nie, nie ojca. Kochał mnie i wychowywał, jak umiał najlepiej. Na początku terapii myślałem o nim, że to kawał gnoja. Potem zrozumiałem, że wszyscy jesteśmy ofiarami ofiar i zamiast obwiniać rodziców czy kogokolwiek innego za swoje złe samopoczucie, powinniśmy sami wziąć swoje życie w swoje ręce. Zadbać o swoje zdrowie psychiczne… ale to była długa droga. I trudna, nie ukrywam.
Teraz jestem fanem psychoterapii, tak bym to ujął. Dzięki temu, że przeszedłem swoją, wiem, jak można samemu — wykonując pracę umysłową, poprawić jakość swojego życia. Jestem przekonany, że z tego dobrodziejstwa może skorzystać każdy, kto chce lepiej żyć. Niekoniecznie trzeba mieć depresję, jak ja. Właściwie to myślę sobie nawet, że ja tej mojej depresji powinienem być wdzięczny: dzięki niej jestem szczęśliwym człowiekiem, mam poprawne stosunki z ojcem, nareszcie go rozumiem… i wszystko, no prawie wszystko mi się udaje. Bo to ja jestem w moim życiu szefem.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze