Odpoczywam tylko w szpitalu!
ZOFIA BOGUCKA • dawno temuSzpital nie budzi raczej pozytywnych skojarzeń. Większości z nas kojarzy się z wyłączeniem z codzienności i tęsknotą za bliskimi. Z bólem, chorobą i stresem, z nerwową atmosferą, zużytą pościelą i sterylnymi wnętrzami. Tymczasem okazuje się, że są osoby, które hospitalizację traktują zupełnie inaczej – jako sposobność, by odpocząć, naładować akumulatory i pobyć z ludźmi.
Anita (28 lat, copywriterka z Trójmiasta):
- Żyję szybko i intensywnie. Kiedy jestem w pracy, to mam wrażenie, że na raz robię kilka rzeczy, prowadzę jednocześnie kilka rozmów, a i jestem w kilku miejscach jednocześnie. To jest niesamowite tempo! Późnym popołudniem najczęściej spotykam się z przyjaciółmi w mieście – idziemy albo do klubu, albo plotkujemy przy kolacji w restauracji. Jestem singlem i pracoholiczką, ale naprawdę mi z tym dobrze. Lubię swoje życie – wolność, wielobarwność, brak zobowiązań. Kocham też swoją pracę, dlatego bez problemu się jej podporządkowałam.
Staram się żyć tak, żeby niczego nie przegapić i nie żałować. Czerpię z każdej chwili, wyciskam ją, jak cytrynę, na maksa. Niestety bywa, że przeszarżuję i wtedy ląduję w szpitalu. Nie jest to nic groźnego – ot, zwykłe przemęczenie, niedożywienie czy odwodnienie. Do tej pory hospitalizowana byłam na mniej więcej dwie doby, trzy razy. Lekarze podłączają mnie wtedy pod kroplówkę, która ekspresem stawia na nogi. Szybko zaczynam czuć się świeża, pełna werwy – jestem niczym młody bóg. Potem, taka najedzona, wyspana, wypoczęta – wychodzę do domu. Mam L4 oraz masę zaleceń i postanowień, o których szybko zapomnę.
Szefostwo i koledzy z pracy okropnie mi współczują — wiadomo, ale zdążę tylko wejść do domu, a już ścigają mnie ich telefony i maile. Oznacza to, że muszę natychmiast wracać do pracy, pomimo tego że nie powinnam. Przez okres zwolnienia tyram zdalnie. Dlatego – raz na jakiś czas – naprawdę lubię pobyć w szpitalu. Czuję, że to jest mi potrzebne. Jest tam tak cicho, spokojnie, bezpiecznie – to coś zupełnie innego niż moja codzienność. Nie muszę biec, załatwiać tysiąca spraw, nikt ode mnie nic nie chce. Leniuchuję bezkarnie — śpię, śpię i śpię. Niby mogłabym to robić w domu, w weekendy chociażby, ale prawda jest taka, że nie umiem. Jestem niewolnikiem działania — poza szpitalnym łóżkiem czuję wewnętrzny przymus, by coś robić. Dlatego wydaje mi się, że kluczem do mojego błogiego szczęścia, jakie odczuwam, leżąc na szpitalnej sali, jest to, że moje nicnierobienie jest narzucone z góry – to jest coś, z czym nie mogę dyskutować. Jest też w pełni usprawiedliwione, ale nie przed innymi — przede mną.
Ola (29 lat, mama na urlopie wychowawczym, z Bydgoszczy):
— Nie wiem jeszcze, jaka jest tego przyczyna – hormony, infekcje czy inne historie, ale dopadła mnie taka przypadłość kobieca, że raz na jakiś czas dostaję od swojego ginekologa skierowanie do szpitala. Byłam tam już cztery razy: na obserwacji, na badaniach i zabiegach. Może się to wydać dziwne, ale nie traktuję tego jak problem czy jakieś utrapienie. Te kilka dni w szpitalu to dla mnie coś jak wyjazd do SPA. Dziwne? Mam troje dzieci: Ada i Antek są trzyletnimi bliźniakami, Franek ma niespełna rok. Mój mąż pracuje, ja sama – od rana do nocy — zajmuję się dziećmi. Są kochane, ale strasznie absorbujące. Wszyscy wyobrażają sobie, że ta hospitalizacja to dla mnie udręka i ogólny dół — jestem przecież z dala od maluchów, dlatego na pewno cierpię i usycham z tęsknoty. Oczywiste, że kiedy leżę na białej sali, to myślę, co one robią, brakuje mi ich. Ale z drugiej strony, tak po cichu, dziękuję Bogu, że mnie tu doprowadził. Cieszę się, bo mam wreszcie chwilę ciszy i spokoju. Mogę się wreszcie wyspać, w spokoju umyć i zjeść, spokojnie pomyśleć. Mam całe łóżko dla siebie!
Uwielbiam drzemać albo gapić się w okno, albo wreszcie poczytać. Czerpię też radość z rozmów z innymi kobietami, które często rozumieją mnie lepiej, niż własny mąż. To cudowne chwile. Nikt ode mnie niczego nie chce, nie woła mnie i nie popędza. Wręcz przeciwnie – personel się mną interesuje, mam podany obiad, wokół jest schludnie i czysto. W domu zaś mam wrażenie, że ciągle się krzątam, drepczę — w ogóle nie siadam, a i tak jest to syzyfowa praca. Kiedy mój pobyt w szpitalu dobiega końca, jestem rozdarta. Z jednej strony chcę już poczuć bliskość rodziny i założyć swoje kapcie, z drugiej wiem, że za chwilę dopomni się o mnie szara rzeczywistość. Że za chwilę znów będę karmić dzieci, ubierać je, tonować kłótnie, wyprowadzać na podwórko, układać puzzle, wycierać nosy, opatrywać zranione kolana – i tak w kółko, do wieczora, aż padnę ze zmęczenia. I znów nie będę miała czasu, żeby zjeść, wyspać się, odetchnąć. I o czym wtedy myślę? Nie, że za kilka lat dzieciaki będą duże i samodzielne, a o tym, że moje wnętrze kryje jeszcze – przed lekarzami – kilka zagadek, więc za kilka miesięcy znów sobie odpocznę i naładuję akumulatory, i to nie gdzie indziej, a na szpitalnej sali.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze