Punkt zwrotny
ZUZA • dawno temuMimo że z coraz większym trudem przychodziło mi bezmyślne zmienianie kaset i z dnia na dzień miałam coraz większą ochotę rzucić to wszystko w diabły, nie chciałam jeszcze palić za sobą mostów i starałam się nie zapominać, po co tu wróciłam. Nie mogłam jednak zaprzeczyć, że powoli docierało do mnie, że szanse na zrealizowanie własnych projektów w Juice TV są marne. Miałam coraz większe poczucie, że tylko tracę czas za marne pieniądze, nic tak naprawdę nie osiągając.
Niedługo po tym jak zaczęłam pracę, miały miejsce następne zmiany. O ile studio kanału Juice skorzystało, bo nowe miejsce było większe i jasne, o tyle studio J2, w którym aktualnie pracowałam trzy dni w tygodniu, przeniesione zostało do małej, ciemnej, prowizorycznej klity. Tutaj nie dość, że nie było żadnych okien, to jeszcze neonowa lampa zamiast wisieć na suficie, jak Pan Bóg przykazał, stała na podłodze i opierała się o ścianę. Jeśli siedziałam do niej tyłem, własnym ciałem całkowicie zasłaniałam sobie światło, natomiast jeśli usiadłam do niej przodem, oślepiała.
Kiedy jeszcze okazało się, że maszyna mająca przejąć obowiązki wszystkich PD, którą właśnie przysłali z Australii, nie była taka, jaką zamówiło Juice TV, ręce mi opadły. Miała za mało pamięci, żeby pomieścić wszystkie wideoklipy; trzeba ją było odesłać i czekać na tę właściwą. Wszystko wskazywało na to, że „sprzyjający czas” na rozmowę z Danem o moich pomysłach nie miał nastać prędko.
W wigilię wielkiej zmiany systemów praca w Juice wrzała: sekretarka wyrzucała sterty śmieci, stolarze budowali ściany, malarze malowali nowe pomieszczenia cuchnącymi toksycznymi farbami, których opary z czasem rozchodziły się po całym budynku, nie omijając mojej nory bez okien, interesanci i listonosze przychodzili i wychodzili. Ja wdychałam śmierdzące farby i po staremu zmieniałam kasety.
Aby dotrzeć na moją poranną wtorkową zmianę w studiu Juice, musiałam wstać około 5.20. Mimo to ta zmiana była moją ulubioną, bo miała do siebie to, że szybko mijała. Budziłam się całkiem nieprzytomna, po omacku wychodziłam z domu i zanim się zorientowałam, że już nie śpię i pracuję, była 9, czyli zostały tylko trzy godziny do końca zmiany. Jako że we wtorki przychodziłam do pracy jako pierwsza (wszyscy zaczynali się schodzić dopiero po 8.30), otwierałam budynek i wyłączałam alarm. Najpierw otwierałam drzwi na klatkę schodową i wchodziłam po schodach na parter, gdzie otwierałam tylne drzwi do Juice. Będąc już w środku, podbiegałam do maszyny wyłączającej alarm, wciskałam mój osobisty kod 1160, a następnie przycisk „away”, wyłączając w ten sposób alarm w całej Juice TV. Potem szłam do studia i zaczynałam pracę. Tak, poranne zmiany były moimi ulubionymi. Jak się jednak okazało, do czasu…
W ten wtorek coś było inaczej – po wciśnięciu 1160 maszyna nie wydała charakterystycznego „biiip”. Nie przejęłam się tym jednak za bardzo, bo jako że tę poranną procedurę wykonywałam tylko raz w tygodniu, nie miałam nawet 100% pewności, czy maszyna w ogóle wydawała taki odgłos. Tym większe było moje zdziwienie, kiedy po chwili w całym budynku zaczęło wyć. Bardzo głośno, bardzo uciążliwie i bez przerwy. „Jeszcze tego mi brakowało w tym znienawidzonym miejscu” – pomyślałam. Zamknęłam drzwi do studia, co niewiele pomogło, bo wycie było wprost ogłuszające. Następnie wykręciłam numer Katie odpowiedzialnej za ochronę i zostawiłam wiadomość, że alarm wyje, nie mam pojęcia, co z tym zrobić i żeby do mnie zadzwoniła. Potem, zatykając uszy palcami, poszłam do ubikacji po papier toaletowy, aby naładować go sobie do uszu, po czym wróciłam do studia i zaczęłam pracę. Minęło 10 minut, 20, pół godziny, a alarm wciąż ryczał.
Ku mojemu zdziwieniu nikt z ochrony się nie zjawił. Wyszłam do holu, aby poustawiać na półkach puszczone kasety, i przez szklane drzwi głównego wejścia zobaczyłam zaparkowany biały samochód z logo firmy ochroniarskiej. W środku siedział lekko otyły i zaspany Maorys i patrzył na mnie z nieokreślonym wyrazem twarzy. „Ciekawe, od kiedy on sobie tak siedzi w tym samochodzie!” – pomyślałam zirytowana. On patrzył na mnie, ja na niego. Po chwili takiego bezsensownego gapienia się wzruszyłam ramionami, rozłożyłam bezradnie ręce, pokręciłam lekko głową, wytrzeszczając oczy, i odłożywszy kasety, wróciłam do studia, zamykając za sobą drzwi. Po kilku minutach Maorys był w środku. – Lojanam?! – zapytał.– What? – Wyjęłam z uszu papier.– Lojanam! – znowu nic nie zrozumiałam z powodu hałasu.– What? You mean: what’s your name?! – udało mi się odczytać z ust. – Zuza.Maorys spisał moje dane i zapytał, czy wiem, jak wyłączyć alarm, – To ty nie wiesz, jak go wyłączyć? – wydarłam się z niedowierzaniem. Z ochroniarza nie było wiele pożytku, bo okazało się, że na temat alarmów wiedział tyle co ja, czyli nic. Pokręcił się trochę, coś poprzyciskał, a potem poszedł sobie, nic mi nawet nie mówiąc.
Dopiero około 8 zjawiła się matka Daniela i wyłączyła alarm. „O, biedactwo” – oczywiście było jej bardzo przykro, że przez ponad dwie godziny pracowałam w hałasie mogącym uszkodzić bębenki w uszach. Później okazało się, że poprzedniego dnia mój osobisty kod został zmieniony, o czym jednak nikt mnie nie poinformował, bo po co! Dowiedziałam się, że już niedługo wprowadzone zostaną dodatkowe środki ostrożności – oprócz kodu będzie specjalna maszynka laserowa a la James Bond weryfikująca odciski palców i automatycznie otwierająca drzwi. Tego samego dnia pobrano odciski mojego kciuka i palca wskazującego, ale Katie powiedziała, że zmiana wejdzie w życie dopiero za jakieś dwa tygodnie i że tym razem na pewno mnie uprzedzą i wszystko dokładnie wytłumaczą. Katie dodała, że ma teraz straszny kocioł i mimo wszystko lepiej, abym się co pewien czas dowiedziała, czy przypadkiem nie wprowadzono nowego systemu.
Uspokojona tymi informacjami po każdej poniedziałkowej zmianie upewniałam się, czy aby na pewno wszystko jest po staremu. Za każdym razem słyszałam: „Nie, nic się nie zmieniło, nic się nie martw”. Dlatego też bardzo się zdziwiłam, gdy jakieś trzy tygodnie po przygodzie z wyjącym alarmem przyszłam do Juice na 6 rano i nie byłam w stanie otworzyć drzwi moim kluczem, tak jak to zawsze robiłam. Maszynka od linii papilarnych już od kilku dni była zainstalowana, ale jeszcze nie działała. Tak przynajmniej powiedziano mi poprzedniego dnia. „To chyba jakaś klątwa” – pomyślałam i na sekundę wsadziłam do maszynki palec, aby zobaczyć, co się stanie. Coś bipnęło, ale drzwi ani drgnęły.
„Cześć, Katie, jestem w Juice na klatce schodowej, ale nie mogę otworzyć drzwi. Chyba zamek został zmieniony, proszę, zadzwoń do mnie” – zostawiłam wiadomość i stwierdziłam, że już niczego więcej nie ruszam, bo – nie daj Boże – uda mi się te drzwi otworzyć i okaże się, że w środku też pozmieniali szyfry i znowu będę musiała zmieniać kasety w rytmie alarmu. Usiadłam więc na schodach i zaczęłam czytać książkę. O 8.30 usłyszałam kroki na klatce schodowej. To był podśpiewujący i uśmiechnięty Dan. Mina mu zrzedła, gdy powiedziałam, co sie stało. Okazało się, że maszynka od odcisków już działa, tylko że kciuk powinnam była w niej trzymać nie krócej niż 5 sekund. Dan poprzedniego dnia był świadkiem mojej rozmowy z Katie, kiedy upewniłam się, czy nic się nie zmieniło, a mimo to był na mnie zły!
Poszłam do studia i zaczęłam pracę. Za chwilę zjawił się Shane, sekretarka, PD z J2 i wszyscy tłumaczyli mi, że to przecież takie proste, że niby to moja wina, bo się powinnam była domyślić. Owszem, bardzo to proste, ba, nawet prostackie. Ale nikt mi o tym nie powiedział! „Słuchaj, Shane, za każdym razem, kiedy teraz przychodzę do pracy, ręce mi się trzęsą ze zdenerwowania, bo skąd mam wiedzieć, że coś jeszcze zmieniliście, ale zapomnieliście mi o tym powiedzieć?! Nie po to tydzień w tydzień pytam, czy coś się zmieniło, żeby mieć potem takie niespodzianki i żebyście ze mnie jeszcze kretyna robili!” – gotowałam się ze złości. Odczepili się. Katie udawała, że mnie nie widzi, kiedy ją mijałam w korytarzu. Moje stosunki z zarządem Juice TV coraz bardziej się pogarszały i miałam coraz mniej ochoty mieć z nimi cokolwiek wspólnego (i vice versa, jak się domyślam). A moje planowane spotkanie z Danem? W tej chwili nie mówiliśmy sobie nawet „cześć”.
Z odsieczą przyszła Anastazja, Rosjanka, z którą już od dawna współpracuję i się przyjaźnię. Przyniosła dobrą wiadomość, że sponsor da nam pieniądze na realizację reportażu o światowej sławy białoruskim kick bokserze Aleksim, nad którym już od jakiegoś czasu pracowałyśmy. Niestety, byłam zmuszona w bardzo złym stylu z dnia na dzień rzucić pracę w Juice, bo mimo że z dwutygodniowym wyprzedzeniem poprosiłam o zastępstwo, „nie udało” im się nikogo znaleźć… Była to sobotnia zmiana, na której absolutnie nie mogłam być, bo właśnie wtedy miałyśmy z Anastazją filmować ważną walkę naszego Aleksieja. „Nie zapłacimy ci za ostatnie 2 tygodnie pracy!” – straszył mnie Shane. „I don't give a f*%#! Wsadźcie sobie w dupę te wasze marne pieniądze!” – ja na to. Realny projekt z moją Rosjanką czy mętne plany z Juice TV? Wybór był prosty. Tak to się mniej więcej wszystko skończyło.
Chociaż wyżej opisane wydarzenia miały miejsce już dawno temu, wciąż nie mogę zrozumieć, co się tak właściwie stało: Czy wykazałam się niecierpliwością i zmarnowałam niepowtarzalną szansę? Czy może cokolwiek bym zrobiła i jakkolwiek długo tam pracowała, i tak by nic z tego mi nie przyszło? Czy w Juice świadomi byli tego, że nic mi nie są w stanie zaoferować i tylko mnie wykorzystują?
Wiem jednak, że to, iż zdecydowałam się wrócić do Juice, jest na pewno dowodem mojej godnej pozazdroszczenia determinacji w dążeniu do tego, aby robić to, co kocham, co jest moją pasją. „Resztę zostawić łasce” – taki tytuł nosi tomik poezji księdza Jana Twardowskiego. Tak też chyba uczynię.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze