Mniejsze dobro, większe zło
MARGOLA&KAZA • dawno temuW albumie moich rodzinnych wspomnień dobro dziecka zajmuje jedno z głównych miejsc. Dawno, dawno temu, kiedy byłam małą dziewczynką, rozwodzili się tylko ekscentryczni wujkowie i aktorzy z Warszawy. Cała reszta porządnych ludzi żyła ze sobą dla dobra dzieci. Dobro dziecka pachniało mi wtedy słodką pewnością, że będziemy zawsze razem bez względu na to, czy rodzice ze sobą „głośno rozmawiają”, czy milczą już czwarty dzień.
Jak wiesz, droga Kazo, w spektrum moich zainteresowań mieści się ostatnio głównie szeroko pojęty proces wychowywania dziecka. Wynika to z faktu, że lubię orientować się w ofercie, zanim dokonam jakiegokolwiek wyboru. Pedagogika też jest towarem, podlega modom, trendom i gwałtownym kryzysom. Kryzysom wartości w szczególności.Modna jest miłość. To dobrze, takiej modzie ulegam z rozkoszą jak żadnej innej. Mądra miłość – wymagająca, ale serdeczna. Na topie – pan Eichelberger (chapeau bas), współautor „Dobrej miłości”, którą powinni przeczytać ze zrozumieniem ci, którzy dzieci mają, mieli lub mieć zamierzają. O to zrozumienie jednak dość trudno, a jeszcze gorzej z wprowadzaniem tego, co się zrozumiało, w życie. Mechanizmy wpojone przez nasze własne wychowanie, zwłaszcza te nienajlepsze, działają bez zarzutu i trzeba wielkiego samozaparcia, a przede wszystkim świadomości własnych niedoskonałości, by je zwalczyć – dla dobra dziecka.
Skądinąd śliczny frazes. Dla dobra dziecka. Bo co to – to dobro?
Rozmawiam z jedną taką dziewczyną. Jej związek nie jest ani dobry, ani zły. Taki jakiś… nijaki. Mają małe dziecko, przyszło na świat, kiedy ten związek przechodził mały kryzys. Tak go zażegnali (nie mnie oceniać metodę, nawet jeśli wydaje mi się ryzykowna). Dziś kryzysu nie ma, jest senne półtrwanie. Jako związek w zasadzie nie istnieją. Ot, wspólne łóżko, z rzadka konsumowane, wspólny stół, wspólne mieszkanie, związane z nim wydatki, zakupy. On nią po cichu gardzi, albo też się jej po cichu obawia, w każdym razie raczej ją lekceważy i czasami, w sprzeczkach, próbuje poniżać. Zresztą, jak się nie pokłócą, to się prawie nie odzywają. Do kina, na wspólną kawę nie wychodzą, bo i po co? Ani dzieciaka z kim zostawić, ani o czym we dwójkę rozmawiać. W domu nie pogadają, a co dopiero gdzieś w mieście. Casus tak wielu polskich rodzin, ze aż mnie mdli od tej powtarzalności. Ale jako rodzice… On jest świetnym ojcem. Z pracy gna do domu, bawi się z synem jak najęty, wymyśla spacery tematyczne (dworzec kolejowy, pobliska budowa, ZOO). Mały go uwielbia, wszędzie chce chodzić z tatą, tata jest jego guru absolutnym i niepodważalnym. Razem składają miasta z klocków, tropią dzika w lesie, w sobotę zamykają się w kuchni i pichcą. Mama również jest dla niego absolutnie niezbędna, kiedy się potłucze, upadnie, zgłodnieje, czy na wieczorne i poranne bzibzianie z przytulaniem – mamusia.
Ona mówi: „Czegóż więcej chcieć? A jednak mi czegoś brak. Od kilku lat tak sobie żyjemy. Nie pamiętam, kiedy mi powiedział, że mnie kocha. A żeby kupił kwiaty, a żeby chociaż czekoladę moją ulubioną. Skąd! On ma jakieś koleżanki, ma wolność, którą kocha ponad wszystko. Kiedy chcę z nim porozmawiać, żeby ten nasz związek jakoś zmienić, uczynić go większą wspólnotą – odsyła mnie do psychiatry, albo mówi — Idź sobie znajdź kogoś, z kim sobie pogadasz, mnie to nie interesuje. Wyśmiewa mnie, że tyle wiem, ile sobie z podwórka wydziobię. Nie pracuję, to i nie mam prawa głosu. Ale przy synu nigdy tak nie powie. Tylko co z tego? Jako kobieta praktycznie dla niego nie istnieję. Jako partnerka, jako ciekawa osobowość – gdzie tam! A tu wiesz, pojawił się taki… wielbiciel. Znaczy się, nic nas nie łączy, ot po prostu, uwielbiam z nim sobie porozmawiać, przy nim chce mi się czytać, sypać cytatami z literatury, żartować. Takie najgłębsze, intelektualne zrozumienie. W końcu zanim zdecydowałam, że zostanę w domu z małym, zrobiłam doktorat! To zresztą też kość niezgody, że mam wyższe wykształcenie, niż on, zawsze się z tej pani doktor nabija. No, a wielbiciel jest obłędnie inteligentny i bardzo subtelnie mnie adoruje. Nie można się o nic przyczepić, ot – kwiaty kupi, zadzwoni, kiedy się zaziębię, wysyła smsy, w których tak inteligentnie żartuje. To chyba nawet nie flirt. Nic się nie dzieje, ale jednak to każe mi myśleć. Każe mi się zastanowić, co by było, gdyby jednak wciągnęła mnie ta gra, gdybyśmy się nagle zakochali. On jest za poważny na jakieś tam miłostki, za dużo wie o życiu, ale jeśli? Rzucić mojego obecnego partnera i pójść w ciemno za nowym? Nie mamy ślubu, przysiąg nie łamię, ale przyzwoitość wobec małego? Tata go kocha, zresztą obydwaj się kochają. Co ja miałabym zrobić? Poświęcić swoje szczęście dla dobra dziecka? Zostać z ojcem dla dobra dziecka?”
I widzisz, Kaza, nie wiem, co jej poradzić. Wiem, że cokolwiek doradzę, będzie źle. Praca nad ich związkiem nie jest możliwa, sama słyszałam tego jej faceta, brrr. Zero woli porozumienia. Wielbiciel za to i owszem, woli tej ma aż za wiele i nie jest tak niewinnie nastawiony, jak jej się wydaje. I ona, droga Kazo, prędzej czy później stanie przed rzeczywistym wyborem. A jej syn ojca kocha, wielbi i żyć bez niego nie może. Zresztą z bezwzględną wzajemnością. Ukochany syneczek tatusia, źrenica oka, zresztą jako ojcu facetowi nie można nic zarzucić, czasem nawet mam wrażenie, że lepiej się małym zajmuje niż ona.
Czy dobro dziecka to po prostu wybór mniejszego zła?
Margola
* * *A wiesz? To „dobro dziecka”, to ja znam nie od dziś. W albumie moich rodzinnych wspomnień dobro dziecka zajmuje jedno z głównych miejsc.Dawno, dawno temu, kiedy byłam małą dziewczynką, rozwodzili się tylko ekscentryczni wujkowie i aktorzy z Warszawy. Cała reszta porządnych ludzi żyła ze sobą dla dobra dzieci. Tak to przynajmniej postrzegałam swoim naiwnym, dziecięcym umysłem. Dobro dziecka pachniało mi wtedy słodką pewnością, że będziemy zawsze razem bez względu na to, czy rodzice ze sobą „głośno rozmawiają”, czy milczą już czwarty dzień. Dobro Dziecka jawiło mi się czymś na kształt kajdan, do których kluczyk trzymałam w garści ja. Zresztą, kto wie, co by moich rodziców wiązało ze sobą podczas tych burz, gdyby mnie nie było? I kto wie, czy nie byłoby lepiej, gdyby ich to jednak nie wiązało? Można sobie nawymyślać, co by się zrobiło gdyby nie dziecko, gdzie by się nie było i do czego by się nie doszło…ale dobro dziecka i szlus! Znaczy koniec dyskusji.
Tak to trwało jakiś czas w mojej głowie, aż do rozwodu rodziców koleżanki. On pił i bił, a ona nie i tak im nie po drodze było — to się rozwiedli. W miasteczku zahuczało i przestało. No i co?Jak się tak człowiek po tym wszystkim przyjrzał koleżance, to zwykła z niej była dziewczyna, żadne tam dwugłowe cielę. Normalne dziecko z rozwiedzionymi rodzicami. Ani jej się osobowość przez to nie spaczyła, ani w nałogi nie wpadła, chociaż z rozbitej była rodziny.Od tej historii światopogląd mi się gruntownie zmienił. Chorą część należy odciąć, żeby zdrowa reszta mogła jakoś funkcjonować. Bez zbędnych ceregieli. Z tym, że człowiek ma tendencje do tworzenia schematów, a życie wprost przeciwnie. Czasem bije i kocha, a czasem nie kocha, nie bije i do tego jest fajnym ojcem. Jak odetniesz tu, to tam zabraknie, ale jak nie dosztukować, skoro brakuje i tak dalej. Teraz mój światopogląd jak kurek na dachu – trochę w jedną, trochę w drugą stronę się zwraca, ale na sam dźwięk słów: „dla dobra dziecka” zapala mi się w głowie czerwona lampka ze strzałką kierującą prosto do wyjścia.
Po pierwsze: co to znaczy „dobro dziecka”? Chłopak się za młodu naogląda ojca, co matką pomiata, tu wyzwie, tam szturchnie, złym słowem dopieści i troskliwie jeszcze do psychiatry pośle. Wszystko kulturalnie, bez sińców, niczego nie można zarzucić. Niczego nie można udowodnić. Dobry dom, wykształceni rodzice. Co też taki chłopiec sobie pomyśli? Pewno sobie pomyśli, że tak ma być i już. „Matka – wariatka, a ja, jak dorosnę, będę taki jak tata”. Albo sobie może pomyśli: „Zrobię wszystko, żeby nie być takim… jak ojciec.” I tak źle, i tak niedobrze.
Po drugie, jak się tak zastanowić bez emocji nad potrzebami całej trójki, to mężczyzna chce wolności, kobieta miłości, a dziecko szczęśliwej matki i szczęśliwego ojca. W żadnym z tych życzeń nie ma słowa o długoletniej męczarni z niekochanym i niekochającym partnerem. Kto powiedział, że rozwód musi powodować zerwanie kontaktów między synem a ojcem? Nie musi. Tyle, że to odrobinę dobrej woli niestety kosztuje. Ale jak ktoś chciał całe swoje życie dla dziecka poświęcić, to i tej odrobiny dobrej woli nie powinien żałować.A po trzecie, to co Twoja koleżanka z tym chłopem zimnym jak nóżki w galarecie będzie robić, jak się syn na swoje wyprowadzi? Przecież nawet seriale w telewizji coraz to gorsze puszczają. Chyba, że będzie młodym życie uprzykrzać, co też bardzo jest popularną dyscypliną rodzinną. I satysfakcjonującą. Niestety tylko jedną stronę.
No to co radzić? No to radź swojej koleżance, żeby była szczęśliwa.
Kaza
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze