Praca w korporacji – nie taka zła?
ZOFIA BOGUCKA • dawno temuPolski rynek pracy, zarobki i formy zatrudnienia to temat rzeka. Lekko nie jest, więc lubimy narzekać, ale i… współczuć innym – mimo wszystko nie chcemy myśleć o sobie, że mamy najgorzej. Sporo emocji i kontrowersji wzbudzają korporacje. Żal nam zatrudnionych w nich ludzi – bo są traktowani bezdusznie, jak małe trybiki wielkiej machiny… Tylko czy naprawdę praca w korporacji to taka kiepska opcja?
Polski rynek pracy, zarobki i formy zatrudnienia to temat rzeka. Lekko nie jest, więc lubimy narzekać, ale i… współczuć innym – mimo wszystko nie chcemy myśleć o sobie, że mamy najgorzej. Sporo emocji i kontrowersji wzbudzają korporacje. Żal nam zatrudnionych w nich ludzi – bo są traktowani bezdusznie, jak małe trybiki wielkiej machiny… Tylko czy naprawdę praca w korporacji to taka kiepska opcja?
Kamila (30 lat, asystentka z Warszawy):
— Najwięcej do zarzucenia korporacjom mają ci, którzy nie są w nich zatrudnieni — takie odnoszę wrażenie. My też narzekamy, czasem każdemu się uleje, ale bez przesady. Zatrudnienie w korpo naprawdę nie jest jakimś nieszczęściem. Ja nad tym nie ubolewam, a i osoby, które pracują w moim dziale, też nie rwą sobie włosów z głowy.
Z kim bym jednak spoza firmy nie rozmawiała – czy to z mamą, sąsiadką czy znajomą, to te zawsze mi współczują. Boli ich to, że my, korpo-ludziki, pracujemy dużo, długo, intensywnie. Że zasuwamy, a nie jesteśmy ważni dla przełożonych, że liczą się tylko wyniki naszej pracy. Nie mamy nazwisk, nie mamy twarzy, jesteśmy cyferkami w tabeli i wynikami na koniec kwartału. Coś w tym jest, nie powiem, ale choć brzmi to fatalnie, nie zawsze oznacza dramat. Owszem, mój przełożony nie zawraca sobie głowy mną czy Antkiem z handlowego, ale kurczę — czy jakikolwiek szef aż tak wnika?
Od trzech lat pracuję w firmie leasingowej i stwierdzam, że praca w korporacji jest taka sama, jak każda inna – wszystko zależy od tego, jak się komu trafi i jak kto się w niej ustawi. Jestem asystentką, przychodzę do biura pierwsza, wychodzę ostatnia, ale to – tak naprawdę — mój wybór, bo mogłabym sobie wypracować inną pozycję. Nie zależy mi jednak na tym, żeby tyrać mniej czy krócej. Lubię to, lubię tu być. Kiedyś pracowałam na umowę o dzieło w małej firmie, a i zatrudniona byłam przez moment w budżetówce. No szału nie było. Teraz owszem, zasuwam – i to od rana do wieczora, ale przynajmniej wiem po co, na jakich zasadach, no i za co. Mam ekstra zespół, zarabiam fajne pieniądze, a i jest w tym sporo satysfakcji. Lubię i to, że ciągle się coś dzieje, i nasze plotki w socjalu, i wyjazdy integracyjne, i nasze wspólne lunche (zamawiamy sobie domowe obiadki z zaprzyjaźnionej firmy).
Nie traktuję pracy jak zło konieczne, a i doceniam profity. Jestem młoda, nie mam rodziny, dzieci mi w domu nie płaczą, a mój partner też wraca do domu wieczorem. Owszem, może kiedyś poczuję się wypalona, a kiedy zostanę mamą, będę mieć inne priorytety. Wtedy też może coś w moim życiu będzie musiało się zmienić, ale teraz jest optymalnie. Tak więc nie demonizowałabym istoty pracy w korporacji, bo uważam, że umowa u prywaciarza w małej firmie, bycie freelancerem czy praca na etacie w urzędzie wcale nie jest czymś gatunkowo lepszym. Myślę też, że ci, którzy tak nam współczują, nie do końca są szczerzy. Bardziej niż troska przemawia przez nich zazdrość.
Patrycja (28 lat, księgowa z Poznania):
— Pracuję w małej firmie rodzinnej. Wydawać by się mogło, że atmosfera jest fajna, bo pracowników niewielu, a wszyscy się znają i lubią, że mamy super warunki, jesteśmy doceniani, dobrze zarabiamy i w ogóle mamy bajkę. Tymczasem jakby nie do końca…
Pracuję u przyjaciółki mojej mamy — od rana do późnego popołudnia, czasem w weekendy, a jak mamy deadline, to i w nocy. Nikt mi naturalnie nie płaci za nadgodziny, a premii czy podwyżki nie widziałam od czterech lat. Szefowej, naszej – hehe – matce rodu, powodzi się nie najgorzej. Stać ją na super wczasy, świetne ciuchy, aktywność kulturalną, intensywny (indywidualny) kurs hiszpańskiego i dostatnie życie na co dzień (z mojej perspektywy luksusowe, bo żyję skromnie, dla niej luksus to norma). Szkoda tylko, że na dodatki motywacyjne dla nas nie ma. Czasem, kiedy rzuca mi na biurko kolejną partię materiału do przerobienia, kiedy rozbudowuje mi i tak bogatą listę obowiązków i klientów, to mam wrażenie, że nie jestem dla niej Patrycją, pracownikiem, człowiekiem, a robotem, który ma wypluwać dane i zarabiać. To frustrujące, bo z tej zasieki nie mam ani satysfakcji, ani radości, ani dobrej pensji.
Szefowa wymaga, żebyśmy byli zaangażowani w sprawy firmy, utożsamiali się z nią. Dużo o tym mówi. Chrzani też o tym, że jesteśmy zespołem, że musimy być efektywni, oddani, takie tam bla, bla, bla. Kiedy zapytałam o podwyżkę, to usłyszałam, że firma ma do spłacenia kredyt. Wkurzyłam się, bo dlaczego mnie to ma dotyczyć? Dlaczego kiedy mamy lepszy okres, ona nie dzieli się z nami nadwyżką? Dlaczego ta zależność pracownicy-firma działa tylko w jedną stronę? Dlaczego od nas wymaga tyle serca i zaangażowania po czubek nosa, a sama traktuje nas tak bezdusznie? Oczywiście wiem, że jest szefową, że jak mi się nie podoba… Ale i tak jestem rozżalona.
Kiedyś pracowałam w korporacji. Nie do końca odpowiadał mi tamtejszy klimat, takie wrażenie anonimowości, codzienna gonitwa, no i niepewność co do przyszłości (mój szef nie był człowiekiem sentymentalnym, patrzył na nas przez pryzmat użyteczności, co komfortowe nie było). Kiedy więc moja "przyszywana ciotka" zaproponowała mi pracę, przyjęłam ją z radością. Miałam naiwne wyobrażenia. Myślałam, że będzie inaczej – toż to rodzinna firma, nie bezduszna korporacja. Zapowiadało się faktycznie nieźle. Zarabiałam super (jak na tamten okres, bo dziś ta kwota już tak nie cieszy), byłam doceniana (dziś komu by się chciało). A teraz?
Znów mam status robota – jaki rzekomo posiada się w korporacji – ale w małej rodzinnej „firemce”. Z tą różnicą, że pracuję na umowie śmieciowej (w korporacji miałam umowę o pracę), nie otrzymuję regularnie wpływów pensji (co w korporacji było nie do pomyślenia). Nie mam pakietu socjalnego, darmowej kawy z wypasionego ekspresu, paczek i bonów na święta, urlopów, wyjazdów integracyjnych, imprez firmowych, a także laptopa, auta czy komórki. Niby to takie nic, ale jednak cieszyło, kolorowało rzeczywistość i pomagało przełykać wszystkie gorzkie, zawodowe piguły. Aha! I nikt nie wciskał kitu, że chodzi o coś innego niż kasa. Dlatego nie generalizujmy mówiąc, że praca w korporacji jest do bani – bo to po prostu nie jest prawda.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze