W zgodzie z byłym?
EDYTA LITWINIUK • dawno temuKiedy obserwuję znajome pary, te razem i te oddzielnie, to zastanawiam się, czy można rozejść się w spokoju, bez awantur, wrzasków, kłótni, ba, czasem nawet wzywania policji. Czy można rozstać się po ludzku? Mało tego, minąć na ulicy i powiedzieć: „dzień dobry”, porozmawiać chwilę, wypić kawę? Historie moich przyjaciół dowodzą, że to niezwykle trudne i rzadko spotykane zjawisko.
Kiedy Kamila spotkała swego wybranka (tylko tymczasowego, a nie na całe życie, jak zapewniali się gorąco już na drugiej randce), była ślepa na wszystko. Cóż za uczucie musiało w niej płonąć, skoro nie dostrzegała ani odstających uszu swojego Karolka (co akurat było jego najmniejszym mankamentem), ani jego chamskiego zachowania w stosunku do kobiet (to już był problem poważniejszy, stąd wykluczenie z towarzystwa Kamili i jej oblubieńca, który uparcie zachowywał się niczym jej pan i władca). Ślepota Kamili na wady partnera zadziwiała. Czasem brakło na nią słów. Jak wtedy, kiedy Kamila, po zaledwie kilku tygodniach spotkań z Karolkiem, postanowiła się do niego wprowadzić.
Choć początkowo nie dostrzegała Karolkowych niedoskonałości, z czasem dało się zauważyć subtelne zmiany w jej zachowaniu. Coraz częściej wpraszała się to na kawę, to pogadać, a to coś pożyczyć. Krótkie odwiedziny stawały się pretekstem do coraz dłuższych gorzkich żalów na Karolka… Że dla niego to tylko mama ważna, że z mamą porównuje, mamę wciąż wspomina. Mało tego: mama w każdy wolny weekend przyjeżdża i wprowadza swoje porządki. To, co do tej pory Kamili w jej partnerze nie drażniło, za sprawą mamy zaczęło przybierać monstrualne rozmiary. Aż pewnego dnia, popijając lurowatą kawę, Kamila z namysłem stwierdziła, że może jednak z Karolkiem to nie na całe życie, że to tylko taki moment, incydent, by nie rzec: romans. W międzyczasie okazało się, że Karol bywa, w celach towarzysko-intymnych zresztą, u jednej z koleżanek Kamili. No i wtedy się zaczęło.
Kłótnia przy wyprowadzce
Przestroga dla tych, którzy w drugim miesiącu trwania związku wprowadzają się z całym majdanem do partnera, a potem równie szybko chcą się wyprowadzić. Przedmiotów, które można byłoby określić mianem wspólnych, teoretycznie nie było, ale zgrzyty pojawiły się już przy podziale płyt CD. Nagle okazało się, że wielką miłością do dyskografii Kaczmarskiego pałają oboje. W tym całym rumorze zagubiła się gdzieś informacja, kto jest właścicielem płyt (a byłam nim akurat ja). Ważne było tylko, że chcą je mieć z powrotem oboje. Potem były książki — szok, okazuje się, że Karolek jest wielbicielem Grocholi. Po nich gry i kolejne zaskoczenie — Kamila za nic w świecie nie chce oddać FIF-y. Z tych coraz bardziej dziecinnych przepychanek wyłonił się obraz wręcz groteskowy: podział majątku, jakiego nie powstydziliby się małżonkowie z 40-letnim stażem (aż strach pomyśleć, co by było, gdyby i oni postanowili się rozstać dopiero po tylu latach).
Na szczęście przez kilka tygodni wspólnego mieszkania stan posiadania byłych ukochanych nie był zbyt imponujący. Chcąc nie chcąc, dokonali podziału rzeczy. I co ważne, wyrobili się z tym w środku tygodnia, co stanowiło akurat pozytywne wydarzenie w perspektywie sobotniego przyjazdu Karolkowej mamusi. I tu powinnam zakończyć opowieść. Tyle tylko, że to wcale nie oznaczało, że więcej w życiu się nie spotkają. W tak małej miejscowości, w jakiej mieszkali Kamila i Karol, było to niemożliwe. Mimo że już nie razem, wciąż, prawie codziennie, widywali się gdzieś „na mieście”. A to w jednej z nielicznych pizzerii, w której można dostać pizzę na ekstragrubym cieście (przysmak obojga), a to na premierze filmu kostiumowego (tematyka mniej ważna, ale te stroje z epoki — zachwycali się kiedyś razem), to znowu w sklepie, w którym jeszcze nie tak dawno kupowali wspólnie wino… Jakoś tak się stało, że mimo kresu związku wspólne przyzwyczajenia przetrwały. Celebrowane — fakt, już indywidualnie, ale zawsze.
Przy rozstaniu miało miejsce swoiste trzęsienie ziemi. Wtedy wszystko było jasne: ona (albo on — zależnie od perspektywy) jest tym złym, a moja wina żadna. Potem nie wszystko było już tak klarowne. Kiedy spotkali się przypadkiem już „po”, nagle dopadło ich pytanie: Jak mają się teraz zachować?
Kamila po tym pierwszym przypadkowym spotkaniu w sklepie długo relacjonowała, jaką burzę emocji w niej wywołało. W sumie poradziła sobie banalnie: udała, że nie widzi Karola. Po prostu wyszła. On nie był lepszy, odwrócił się ostentacyjnie plecami, demonstrując głęboką refleksję nad zawartością przypadkowego opakowania. I tak było przez dłuższy czas. Może nie przechodzili na swój widok na drugą stronę ulicy, ale mijali się bez słowa. Dopiero po bodajże roku Kamila i Karol potrafili ze sobą normalnie porozmawiać. Nie to, żeby od razu z miłym zainteresowaniem zagaić: „co u ciebie nowego?”, ale byli przynajmniej zdolni do suchej wymiany grzeczności. Tak już zostało. W sumie to i tak dobrze. Znam byłe małżeństwo, które świeżo po rozwodzie, gdy tylko się spotkało, wszczynało kłótnię…
Rodzice, czyli małżeństwo
Kiedy zastanawiam się nad Ich historią, dochodzę do wniosku, że scenariusz „dziecko i z tego powodu ślub” to nie jest dobra recepta na życie. Nie będę argumentować, że mimo wszystkich zmian społeczno-obyczajowych, panna z dzieckiem wciąż jest u nas na cenzurowanym, bo z tym bywa różnie. U nich było inaczej. Czasem mam wrażenie, że przez dziecko przykleili się do siebie. Tak jakby mały, śmiesznie pachnący noworodek stanowił automatycznie pretekst do stworzenia — z założenia przynajmniej szczęśliwej — rodziny. Bo przecież „dziecko musi mieć ojca”, jak powtarzała Jej mama. W każdym razie Oni, niepewni jeszcze, czy sprawdzą w roli rodziców, od razu postanowili zagrać partie małżonków. Chyba tylko po to, żeby przekonać się na własnej skórze, że małżeństwo w gruncie rzeczy nie jest dla każdego. Przez 2 pierwsze lata było miło, grzecznie, układnie. To dziecko w głównej mierze pochłaniało cały ich czas i energię. Potem zgrabna układanka zaczęła się po kawałku sypać. Ona poczuła się niedoceniana i zapomniana („Nie po to skończyłam studia, żebym teraz siedziała w domu”). On, zabiegany i zapracowany, przypomniał sobie, że życie nie mija jedynie między przystankami dom-praca, ewentualnie pediatra czy supermarket („Czuję, że życie przecieka mi przez palce”). Tak jakby ktoś nagle zerwał zasłonę, a Oni popatrzyli na siebie i poczuli się całkiem sobie obcy. Może nawet zanucili z przekorą: „co ja tutaj robię”, ale na pewno nie było im do śmiechu. Zwłaszcza że nic już nie jest takie proste, kiedy jest Ono — dziecko.
Nie wiem, kiedy zapadła decyzja o rozstaniu, bo Ona nie należała do tych, które lubią się zwierzać. Wśród znajomych ktoś komuś szepnął, że Oni się rozchodzą. O ile rozpad związku Kamili i Karola odbywał się wśród grzmotów i błyskawic, trącając niekiedy o operę mydlaną, o tyle Oni załatwiali swoje sprawy w kompletnej ciszy. Niestety iluzorycznej, bo na różnego rodzaju urzędowych dokumentach toczyła się prawdziwa walka.
Po pierwsze Ono. Dziecko stało się nie tylko przedmiotem zabiegów obydwojga o prawo do opieki, ale również elementem przetargowym czy źródłem szantażu. Dopiero po dłuższym czasie wyszło na jaw, że posiedzenia w sądzie upływały na wzajemnych oskarżeniach o zdradę i brak opieki nad maluchem, ba, nawet na próbach udokumentowania rzekomego szaleństwa drugiej strony… W tym całym chaosie wydaje się rzeczą zaskakującą, że Ona nie użyła koronnego, a niestety ostatnio nadużywanego przez kobiety argumentu — pedofilii. Ale i bez tego toczyła się między nimi prawdziwa wojna.Sąd (nie wiem jakim cudem, ale jednak) doszedł do względnego uporządkowania porodzinnego bałaganu i zgodnie z tradycją wziął stronę matki. Co znaczy, że Ona została opiekunem dziecka i zyskała finansowo na tym rozwodzie.
To nie koniec przepychanek
Z obowiązków opieki nad dzieckiem wywiązywali się oboje: On przychodził co tydzień w odwiedziny i płacił terminowo alimenty. Ona prowadzała dziecko na niezliczone zajęcia, dbając o intelektualny rozwój przyszłego lekarza czy prawnika. Jednak każda kolejna wizyta ojca dziecka stanowiła jedynie wstęp do wzajemnego podszczypywania słowami, dogryzania sobie nawzajem. Każda nowa sytuacja (czyli kiedy Ona znalazła sobie faceta albo On zamieszkał z nową partnerką) była powodem drwin. Nie oszczędzali siebie nawzajem. Jakim cudem 2 osoby, kiedyś przecież tak sobie bliskie, zmieniły się w potwory?
Do ich historii zakończenie dopisało życie. Przełomem we wzajemnych relacjach okazała się ciężka choroba dziecka. Z całej tej trójcy to Ono najbardziej ucierpiało na rozpadzie małżeństwa rodziców, a teraz jeszcze to. Jednak wszystko skończyło się dobrze. W międzyczasie nad łożem boleści dziecięcia rodzice jakimś cudem znaleźli wspólny język. Na szczęście umiejętność porozumiewania bez wyzwisk już im została.
Kiedy obserwuję znajome pary, te razem i te oddzielnie, to zastanawiam się, czy można rozejść się w spokoju, bez awantur, wrzasków, kłótni, ba, czasem nawet wzywania policji. Czy ta złość, że nam się nie udało („a przecież miało być tak pięknie”), tak bardzo ogarnia umysł, że jesteśmy w stanie tylko wyrzucić przez okno PlayStation byłego czy też oprawione w fikuśną ramkę zdjęcie mamusi i wyzwać niedawnego ukochanego od najgorszych? O rękoczynach nie wspominając. Czy można rozstać się po ludzku? Mało tego, minąć na ulicy i powiedzieć: „dzień dobry”, porozmawiać chwilę, wypić kawę?W zgodzie z byłym? Nie, to chyba niemożliwie…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze