Szczęście w domu
MONIKA KRÓL • dawno temuWiadomość, iż mama jest w ciąży wywołała we mnie mieszane uczucia. Byłam wtedy w klasie maturalnej, pochłonięta zbliżającym się egzaminem i swoimi sprawami. Pewnego słonecznego dnia mama powiedziała mi, że w naszym domu pojawi się kolejne dziecko. Za stara byłam na to, żeby musiała mi tłumaczyć, jak do tego doszło. Przyznam szczerze, że ta wiadomość zwaliła mnie z nóg.
Mnie i moją siostrę dzieli taka różnica wieku, że ta mała mogłaby być moją córką. Zresztą, gdy jeszcze mieszkałam z rodzicami, dużo się nią opiekowałam, jak własnym dzieckiem. To ona właśnie nauczyła mnie, że dzieci są magicznymi istotami.
Dotarło do mnie, że pojawią się pieluchy, płacz po nocach, spacery i niańczenie bobasa. Wiedziałam, że siłą rzeczy część tych obowiązków spadnie również na mnie. Był moment, kiedy przez chwilę czułam się obrażona i zawiedziona; przeżywałam właśnie trudny moment, matura i egzaminy na studia przede mną, a moja własna matka, ot, tak po prostu, zachodzi sobie w ciąże.
Było mi ciężko, walczyłam z zazdrością. Będąc prawie dorosłą osobą, odchowanym dzieckiem, nie zgadzałam się na pojawienie się kolejnego członka rodziny. Nie zgadzałam się oczywiście teoretycznie, ponieważ niewiele miałam do powiedzenia w tej kwestii. Okazuje się, że nigdy nie jest za późno na takie uczucia. Nie miałam ochoty na robienie miejsca bobasowi w naszym domu. Czułam się nieswojo ze świadomością, że teraz cała uwaga rodziców skupi się na dzidziusiu, zwłaszcza że wydawało mi się, że ten etap moi rodzice powinni mieć za sobą. Wszystko się zmieniło, gdy mama powiedziała mi jak bardzo pragnie tego dziecka. Dowiedziałam się, że marzy o dziewczynce i naprawdę chce mieć jeszcze jedno dziecko.
W pierwszym momencie, gdy dowiedziałam się, że mama jest w ciąży, byłam przekonana, iż moi rodzice „wpadli”. Nie muszę chyba tłumaczyć, jak się czuje nastolatka podejrzewająca coś takiego. Nie wiedziałam jak do tego miały się te wszystkie pogadanki o antykoncepcji, skoro moi wykładowcy sami nie zachowywali podstawowych środków ostrożności.
Ciąża przebiegała nieprawidłowo i większość czasu mama przeleżała w szpitalu. Diagnozy nie były pomyślne i istniało nawet prawdopodobieństwo poronienia. Ten czas był dla nas wszystkich niezwykle ciężki. W czasie, gdy mama była nieobecna, to ja musiałam zajmować się domem i młodszym bratem, do tego dochodziła nauka. Denerwowałam się stanem mamy i dziecka. Nie wiedziałam, jak sobie bez niej poradzę, gdy coś złego się wydarzy. Byłam na nią zła, że my jej nie wystarczaliśmy. Nie rozumiałam tej potrzeby macierzyństwa, ponieważ uważałam, że skoro ma nas, to my powinniśmy zaspokoić jej potrzebę realizacji. Nie docierało do mnie, że zajęci własnym życiem powoli stawaliśmy się dla niej odlegli.
Z niecierpliwością i ogromnym zdenerwowaniem czekaliśmy na dzień rozwiązania. Mama wychodziła na kilka dni ze szpitala, żeby zaraz potem tam wrócić. I tak funkcjonowaliśmy przez dziewięć miesięcy; żyliśmy w poczuciu ciągłego zagrożenia, czepiając się nadziei, że mimo wszystko będzie dobrze.
Zbliżały się święta. Mama dostała kolejną przepustkę i była z nami w domu. Przygotowywałyśmy razem przysmaki na świąteczny stół. Prezenty były już kupione i poukrywane w szafach. Mieszkanie pachniało świeżością, a w pokoju błyszczała choinka. W pewnym momencie mama oznajmiła mi z szerokim uśmiechem, że się zaczęło. Stanęłam jak wryta nad makiem, który akurat mełłam i nie mogłam uwierzyć własnym uszom. Miałam nadzieję, że żartuje. Powtórzyła komunikat jeszcze raz, po którym, jak na komendę, cała rodzina zaczęła biegać po domu jak opętana, każdy w poszukiwaniu rzeczy, których mama będzie potrzebowała w szpitalu. Pomoc w pakowaniu mamy do szpitala mieliśmy opanowaną do perfekcji, ale tym razem nikt nie wiedział, co jest potrzebne. Zapanowały chaos i konsternacja. A mama stała na środku i uśmiechała się. Podziwiałam ją za spokój, jaki wtedy miała w sobie. Była taka rozjaśniona i wypełniona oczekiwaniem na małego człowieka, który z takim trudem rozwijał się w niej od wielu miesięcy. Istniało realne zagrożenie, że dziecko urodzi się dużo za wcześnie, ale z każdym dniem rosły szanse na poród w normalnym terminie. Czas świąt nie był jeszcze właściwym momentem, ale mama wiedziała, że najgorsze było już za maleństwem. Nie było już takiego zagrożenia, jak wcześniej.
W końcu udało nam się zorganizować i tata zawiózł mamę do szpitala. Jechał szybko i niespokojnie. W czasie jazdy zorientował się, że nawaliły hamulce, tak że musiał hamować silnikiem i ręcznym. Moja rodzicielka dowiedziała się, że przejechała tę trasę w ekstremalnych warunkach, dopiero po wszystkim. Tata obawiał się zapewne, że jak powie jej, co się stało, w trakcie jazdy, to gotowa jest jeszcze urodzić w samochodzie. Nie wyobrażam sobie mojego taty odbierającego poród i on sam siebie też zapewne w tej roli nie widział, dlatego wolał przemilczeć tę „drobną” usterkę.
Ja tymczasem zostałam w domu i próbowałam opanować sytuację w zakresie świątecznych wypieków, zupy grzybowej i innych, wszystkim dobrze znanych potraw wigilijnych. Skończyło się na tym, że prowadziłam telefoniczne debaty z moją ciocią, która krok po kroku tłumaczyła mi, co mam robić. Wtedy to trzęsącymi się ze zdenerwowania rękoma upiekłam swój pierwszy makowiec oraz ugotowałam prawdziwą zupę grzybową. Nikt się nie pochorował, a do tego rodzina chóralnie orzekła, że było smaczne. Pozostaje mi mieć nadzieję, że nie mówili tego przez grzeczność.
Zobaczyłam małą na drugi dzień po urodzeniu. Moim oczom ukazała się mała, pomarszczona i czerwona istotka. Nie powiem, żeby była pięknością i do dnia dzisiejszego jej to wypominam, a ona się zarykuje ze śmiechu, gdy jej opowiadam, jak wyglądała tamtego dnia. Oczarowały mnie jej małe łapki i niebieskie oczka patrzące czujnie gdzieś przed siebie. Jej maleńkie i niezwykle długie palce zakończone były kształtnymi paznokietkami. Wyglądały tak, jakby właśnie ktoś je zgrabnie przypiłował i nadał idealny kształt. Jak patrzyłam na te palce, wyobrażałam sobie z dumą, że moja siostra zostanie kiedyś pianistką. Jak na razie nie jest pianistką, ale nigdy nic nie wiadomo.
Gdy stałam tam, w szpitalu i patrzyłam na to maleństwo, to czułam, jak moje serce wypełnia się po brzegi miłością do tej bezbronnej istotki. Widziałam, jaka jest mała i nie mogłam uwierzyć, że ten cud stał się prawdą. Wcześniej zdążyłam ją poznać, kiedy kopała mnie w rękę, gdy dotykałam brzucha mamy, ale nie do końca mogłam sobie wyobrazić, że tam w środku rzeczywiście jest człowiek. Tylko matka ma ten przywilej, żeby mieć tego pełną świadomość…
Przez długi czas ciąży mamy zmagałam się z własnym egoizmem, byłam rozdarta, pełna sprzecznych uczuć. Bałam się, że utracę swoją pozycję jedynej córki i, choć byłam już prawie dorosła, wcale nie chciałam rezygnować z pewnych przywilejów wynikających z tego faktu. Rzeczywistość pokazała, że przyjście na świat mojej siostry wzbogaciło moje życie w sposób, jakiego nigdy bym się nie spodziewała.
Dziś na powitanie jej rączki ciasno oplatają mnie w pasie. Przytula mnie i opowiada, co się u niej działo. Dostaję regularnie rysunki, które zdobią moją lodówkę, i zapewnienia miłości. Oczywiście to, że jesteśmy blisko ze sobą, jest wynikiem tego, że gdy była zupełnie mała, poświęcałam jej dużo czasu. Nie wiem, czy to pamięta, ale ja tak, i nigdy nie zapomnę. Dowiedziałam się wtedy, że ktoś mnie potrzebuje. Nauczyłam się kąpać, przebierać i karmić malucha.
Na początku byłam przerażona tą odpowiedzialnością, potem okazało się, że opieka nad dzieckiem daje wiele radości i satysfakcji. Nie zawsze było łatwo, ale jestem szczęśliwa, że mogłam opiekować się małą siostrzyczką, patrzeć, jak szybko rośnie. Niewiele rzeczy jest równie wspaniałych. Nauczyłam ją wielu rzeczy, ale to przede wszystkim ona mnie uczy — pokazuje mi, że życie, wbrew pozorom, może być piękne i proste. Dobrze jest spojrzeć na nie czasami oczami tej małej dziewczynki, mojej siostry…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze