Kręcę czarne scenariusze
ZOFIA BOGUCKA • dawno temuChoć na co dzień opieramy się czarnym wizjom, staramy się – jak zalecają specjaliści od dobrego samopoczucia - patrzeć na życie optymistycznie, acz trzeźwo i realnie, czasem zachowujemy się irracjonalnie, ulegamy emocjom. Wówczas wyobraźnia, karmiona niepewnością i lękami, zachowuje się jak pies spuszczony ze smyczy - kreuje wizje, które nabierają rozmachu. Zaczynają żyć własnym życiem - męczą, paraliżują i odbierają radość życia.
Magda (30 lat, urzędniczka z Gdańska):
— Nigdy nie byłam typem histeryczki, osoby szczególnie sentymentalnej czy delikatnej. Taki ze mnie raczej rozsądny i wyważony typ. Chociaż… może raczej taka byłam, bowiem chwila, kiedy zostałam matką, grubą krechą oddzieliła „teraz” od przeszłości. Nie chodzi o to, że dziecko stało się całym moim światem, a ja się zapuściłam – także intelektualnie. Nie, nic z tych rzeczy. Wciąż twardo stąpam po ziemi, nie daję się zwariować, choć córeczka jest moim oczkiem w głowie i wiatrem w żagle. Daję radę ze wszystkim — niestety okazało się, że są dziedziny życia, w których jestem bezsilna, i to mnie tak przeraża, że reaguję paniką.
Niedługo po porodzie zaczęłam się gorzej czuć – robiłam podstawowe badania, byłam pod stałą opieką lekarską. Przypisywano mi różne jednostki chorobowe, od depresji, przez histerię, po chroniczne zmęczenie. Mijały miesiące, w końcu trafiłam na dobrego lekarza o otwartym umyśle – podał mi kilka tropów, wypisał listę badań do zrobienia. USG wykazało, że mam guza w prawym płacie tarczycy – był duży, miał zwapnienia, źle to wyglądało. Choć biopsja – dzięki ci Boże — wykazała, że nie jest to nic złośliwego, to i tak owo przeżycie okazało się być dla mnie traumatyczne. Na wynik czekałam trzy tygodnie – to był straszny czas. Nie mogłam myśleć o niczym innym, tylko o moim dziecku, o mężu. Co się z nimi stanie, jak okaże się, że jestem chora, że umrę. Jak ja się bałam! Jak mi było żal, że nie zobaczę, jak moja córka dorasta, że nie urodzę drugiego dziecka, nie zostanę babcią. Niemal nic nie jadłam, nie chciało mi się myć i ubierać. Czułam się, jakbym patrzyła na wszystko z poziomu grobu.
Do życia przywróciły mnie dobre wiadomości — moje dolegliwości zniknęły, jak ręką odjął. Choć od tamtej pory minęły trzy lata, te wspomnienia wciąż we mnie żyją. Myśl, że mogę zachorować, autentycznie mnie obezwładnia. Za każdym razem, kiedy czekam na wyniki jakiegokolwiek badania, nawet banalnej morfologii, że o biopsji nie wspomnę, kręcę sobie tak czarne scenariusze, że nie powstydziłby się ich zawodowiec. Widzę to niemal ze szczegółami – etapy badań, sale szpitalne, smutne twarze moich bliskich, fizycznie czuję ból rozpaczy. Jednocześnie żyję, jakbym była odrętwiała – jestem, a jakby mnie nie było. Nie mogę się skupić, to płaczę, to popadam w zadumę. Denerwuje mnie ta moja bezbronność, spala.
Dopiero dziecko pozwoliło mi zrozumieć, że życzenia zdrowia to nie banał. Mam wszystko, jednak wystarczy, że poważnie zachoruję… I już po mnie. To bardzo działa mi na wyobraźnię. Myślę sobie, że rację miała moja znajoma (która — notabene — pokonała raka) mówiąc, że nie panikować, a spokojnie chorować i umierać mogą tylko ci, którzy nie mają dzieci. Naprawdę coś w tym jest.
Paulina (26 lat, recepcjonistka z Olsztyna):
— Nigdy nie myślałam o sobie jak o histeryczce. I moja mama, i moja babcia, zawsze panikowały i miały czarne wizje – to była dla mnie oczywista optyka. Ich szklanki zawsze były w połowie puste, a za każdym rogiem czaiło się jakieś nieszczęście. Wychowywałam się w takich właśnie klimatach. To, że jestem pesymistką, uświadomił mi dopiero niedawno mój chłopak. Na szczęście jego widzenie świata tak bardzo odbiega od mojego, że jako tandem się równoważymy.
Na co dzień staram się mieć do siebie dystans, a i pracuję nad sobą – przyznaję bowiem, że bycie takim złym prorokiem jest męczące, tak dla mnie, jak i dla innych. Niestety nie jestem w stanie zmienić się z dnia na dzień. O ile mogę wmawiać sobie, że jutro będzie słoneczny dzień i spotka mnie coś miłego, o tyle nazajutrz, już na starcie, zaczynam pękać, wchodzę w starą rolę i odpalam startą płytę. Jestem przekonana, że się spóźnię do pracy, pokłócę się z koleżanką, szef będzie na mnie zły, złamie mi się obcas i ucieknie autobus. Moi przyjaciele nawet umieją się z tego śmiać – zresztą co tam, mnie samą czasem chwyta głupawka, kiedy mnie przedrzeźniają albo wywracają oczami myśląc, że tego nie widzę. Ale kiedy jestem ze swoimi myślami sama, a i nie daj Boże, jak do głowy dotrze jakaś rzeczywista przesłanka… Oj, wtedy to się dzieje! Co ja kręcę za filmy! Niestety, to jest silniejsze ode mnie. Wystarczy, że do mojego narzeczonego zadzwoni jakaś kobieta – moje myśli, szybsze niż ja sama, zaraz wykreują jakąś zgrabną wizję – z tłem, dialogami i wszelkimi detalami. Czasem są to myśli tak realne, że nabzdyczam się na niego i rozmawiam, jakby mnie naprawdę zdradził, jakbyśmy zaraz mieli się rozstać. Ktoś na mnie krzywo spojrzy w pracy – już węszę spisek, zastanawiam się, co poszło mi nie tak, obwiniam się i – przezornie – zaczynam studiować oferty zatrudnienia na jakimś portalu internetowym.
Przyjaciółka mówi, że powinnam iść na terapię, bo to, co robię, nie jest normalne. A ja tak czasem sobie myślę, że może moje czarnowidztwo daje mi po prostu poczucie bezpieczeństwa – moje szczęśliwe, spokojne dzieciństwo wypełniał jednak smutek, fatalizm, jakaś forma beznadziei i bezradności. Teraz, kiedy wyszłam z tego mroku i mam wszystko, czuję się zagubiona. A może nie warto szukać uzasadnień, bo ja po prostu taka naprawdę jestem?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze