Zmiany, odc. 5
KAMELIA • dawno temuI stało się tak, że Krzysiek zawrócił. Przez moment wahał się, ale w końcu zsiadł z roweru i został z nami w domu. Wybaczyłam mu. Zapomniałam i żyliśmy dalej w oczekiwaniu na narodziny i to co miało nastąpić wcześniej, mianowicie na nasz ślub - skromną ceremonię połączenia dwojga ludzi przed Bogiem.
Wesela wyprawia się na 100 osób lub przybierają one formę małych, kameralnych przyjęć. Te pierwsze są tematem do plotek, wielkim wydarzeniem (zwłaszcza w mniejszych miejscowościach), radością dla tych zaproszonych, jak i tych niezaproszonych. Te drugie to osobiste przeżycie najbliższego grona przyjaciół i rodziny. Małe, tanie (choć i tak za drogie), skromne, a i tak upojne. Oczywiście marzeniem większości jest weselicho z wielką pompą, ale nie zawsze da się je ziścić. Na marginesie warto zauważyć, że dążenie zakochanych do tego, aby stanąć na ślubnym kobiercu, niektórych zadziwia. Starzy wyjadacze (to ci, którzy myślą, że przeżyli życie i mają najwyższe prawo do udzielania rad, choć czasami trzeba przyznać im rację…) z reguły odradzają podejmowanie zbyt szybko tej ważkiej decyzji, aczkolwiek im większy brzuch przyszłej panny młodej, tym bardziej im serca miękną i przychylają się do entuzjazmu młodych.
Był koniec maja, kiedy zaszłam w ciążę. Ślub przesunął się z czerwca na wrzesień. Do tego czasu plany ułożyły się same. Najpierw dom — czyli jego przystosowanie do warunków mieszkalnych, powiedzmy o standardzie w sam raz dla młodych, wcale nie zamożnych ludzi, oczekujących jeszcze młodszego, niesamodzielnego, pełnego kaprysów człowieczka. Następnie, a właściwie równolegle, odbywać się miały przygotowania do zaślubin. Oczywiście wybraliśmy opcję drugą, czyli skromne przyjęcie w gronie rodzinnym. Z racji skromnych funduszy, Krzysikowi w załatwianiu spraw formalnych pomagała moja mama. Zdaje się, że wówczas nastąpiły ich pierwsze drobne sprzeczki, które później doprowadziły do jawnej niechęci, a dzisiaj do otwartego dyskredytowania przez niego swojej teściowej. No cóż, nie spędzało mi to snu z powiek, gdyż wszelkie drobne przykrości znikały przy ogromie miłości do tego, co było i co nadchodziło.
W domu wrzało. Nim przyszedł wrzesień, Krzysiek i ja malowaliśmy, szlifowaliśmy i kochaliśmy się w naszym okrutnie brudnym, na szczęście już odnowionym mieszkanku. W remoncie pomagała nam moja rodzina. Mama przychodziła skrobać ze mną farbę z okien. W końcu nie mogłam podnosić rąk zbyt wysoko, gdyż nie pozwalały mi na to pewne prawidła rządzące światem ciężarnej. Tato malował ściany, kładł kafle i robił tysiąc różnych rzeczy, które powodowały, że nie było widać końca sprzątania. Izabel – siostra, przyszły świadek wielkich zmian – robiła to to, to tamto, ogólnie pomagając. W tamtych dniach działo się wiele rzeczy, których dzisiaj nie potrafię już dokładnie przywołać z pamięci i w szczegółach opisać.
Pamiętam jednak dziwny dzień, w którym po raz pierwszy nasz płód dał znać o sobie. Poinformowałam Krzyśka o tym, że brzuch swędzi mnie od kilku godzin. Przyglądaliśmy się temu zjawisku, przykładając do podbrzusza ręce i ucho (Krzyśkowe). Nie działo się nic, poza tym, że swędziało mnie tak dziwnie, od wewnątrz. Tak właśnie ujawniła się Ola. Po raz drugi pokazała swą moc pewnego wieczoru, kiedy to o mały włos nie zostałyśmy same.
Trzeba przyznać, iż chemia to siła, wobec której uginają się umysły. Mój również przestał funkcjonować racjonalnie pod wpływem tej potęgi. Córka wysyłała impulsy, a one do mnie docierały i bezwolnie prowokowały u mnie dziwne zachowania, które nie zawsze znajdowały aprobatę Krzysztofa. Tak więc znosił zachcianki kulinarne, wygody w łóżku, chwilowe kaprysy. Nie akceptował jednak wszystkiego; zwłaszcza moje niczym nie poparte teorie czasami wyprowadzały go z równowagi.
Tak się też stało pewnego wieczoru, kiedy pokłóciliśmy się z powodu jakiejś błahostki. Awantura, jaka wybuchła, przerosła moje najczarniejsze wizje (Oli chyba również). Krzysiek przypominał gejzer, wyrzucający z wnętrza wrzątek. Jego zachowanie uciszyło szalejącą we mnie burzę hormonów. Mieszkanka brzucha również przestała swędzieć. Wzięłam się w garść i chciałam opanować kryzys, lecz otrzeźwienie przyszło chyba za późno. Próby załagodzenia sporu wywoływały w Krzyśku coraz większe rozjuszenie.
Ostatecznie przepychanki słowne sprowadziły nas do garażu. To był krytyczny moment. On siedział już na rowerze. Drzwi były uchylone. Odjeżdżał. Chciał zostawić nas obie…
Moja babcia prawi swym dzieciom taką mądrość (nie do końca zgadzam się z tym, ale babcie zawsze mają rację): jeśli facet chce zrobić coś głupiego (chęć ucieczki jest na liście owych głupot), należy uderzyć w płacz. Szczery, niewieści, z pochlipywaniem oraz pełną gamą innych odgłosów, płacz. Ponoć serca testosteronowców miękną. Postanowiłam wtedy, w garażu, ugasić wybuch łzami. Gdyby Olka umiała, zapewne też dostosowałaby się. Dokładnie według zaleceń najstarszej z kobiet w rodzie rozpłakałam się i czekałam na efekt.
I stało się tak, że Krzysiek zawrócił. Przez moment wahał się, ale w końcu zsiadł z roweru i został z nami w domu. Wybaczyłam mu. Zapomniałam i żyliśmy dalej w oczekiwaniu na narodziny naszego dziecka i to, co miało nastąpić wcześniej, mianowicie na ślub — skromną ceremonię połączenia dwojga ludzi przed Bogiem. Kłótnię, która nieomalże doprowadziła do zerwania naszych zaręczyn i pozostawienia mnie samej z dzieckiem, postanowiłam usunąć w najdalsze zakamarki świadomości, by złe wspomnienie nie przyćmiewało mojego podniosłego nastroju i nie odciągało mojej uwagi od spraw o wiele ważniejszych — planowania przyszłości…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze