Czy oldie jest goldie?
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuLudzie powyżej trzydziestki nie tylko żyją, lecz również współżyją. Co więcej, łączą się w pary na dziesięciolecia, będąc nie zawsze w podobnym wieku, słowem, czterdziestolatkowie żenią się ze studentkami, a niejedna dojrzała pani zaprasza pod swój dach faceta o ćwierć wieku młodszego, żeby się przespał, może i został. Rzecz to powszechna, trudno określić, czemu tak się dzieje. Psychologowie co rusz wpadają na nowe pomysły, niczym sowieccy naukowcy z lat trzydziestych i nie tłumaczą w pełni, czemu dochodzi do takich związków?
Nim rozpocząłem życie erotyczne – co stało się skandalicznie późno, z punktu widzenia dzisiejszej młodzieży – zajmowałem się obserwowaniem rówieśniczek, prowadzących się często z wyraźnie starszymi mężczyznami. Było to dla mnie dziwne, właściwie niewyobrażalne doświadczenie, nie tylko dlatego, że w naiwnej wyobraźni sądziłem, że swą nieprzeciętną osobowością oraz wstrząsającym fizys przebijam każdego faceta po naszej stronie globu. Co prawda, wyglądałem wówczas jak miotła po gradobiciu, czym jest osobowość nie wiem do dzisiaj, ważne, że było mi ze sobą lepiej, niż innym ze mną. Zdziwienie brało się raczej z tego, że z perspektywy licealisty facet przed trzydziestką właściwie powinien już nie żyć, nie istniała żadna przyczyna, dla której zdołałby takiego wieku dociągnąć, słowem:
trzydziestolatek, obściskujący koleżankę z ławki należał do tego samego świata co aniołowie oraz krasnoludki.
Później, kiedy już zyskałem zainteresowanie rówieśniczek, a nawet doszło do wyczekiwanego przeze mnie intensywnego wydarzenia (określanego wówczas przeze mnie i kolegów mianem ruputupu), pojawiło się inne marzenie.
Mianowicie, zapragnąłem wkraść się w łaski dziewczyny starszej, powiedzmy o lat dziesięć, piętnaście, czyli znajdującej się w wieku mężczyzn, wciąż obściskujących koleżanki. Nie miałem na myśli nikogo konkretnie, zwyczajnie śniłem. Pchało mnie ku takim kobietom nie tylko pragnienie przyjemności czy nawet wiedzy (w końcu ktoś starszy, myślałem, musi znać niezłe fikoły), lecz pragnienie poznania nieznanego. Obcując z ciałem niemal dwukrotnie starszym ode mnie czułbym się niczym Kolumb odkrywający Amerykę, niczym Armstrong, czyniący swój wielki, prywatny krok, więcej, wszedłbym w krainę baśni, współżyjąc z aniołem lub krasnoludkiem.
Dziś nawet, gdy czytam o nauczycielce, oskarżonej o wprowadzanie w świat dorosłych małoletniego wychowanka czuję coś w rodzaju współczucia, gniewu nawet, że nieludzka codzienność, wraz z tą kobietą, pakuje do mamra moje młodzieńcze marzenia.
Te wszystkie nastoletnie fantazje jakoś sobie poszły wraz z odkryciem prawdy, że ludzie powyżej trzydziestki nie tylko żyją, lecz również współżyją. Co więcej, łączą się w pary na dziesięciolecia, będąc nie zawsze w podobnym wieku, słowem, czterdziestolatkowie żenią się ze studentkami, a niejedna dojrzała pani zaprasza pod swój dach faceta o ćwierć wieku młodszego, żeby się przespał, może i został. Rzecz to powszechna, trudno określić, czemu tak się dzieje. To, że z zakochania wydaje się zbyt oczywiste i mało drapieżne, by o tym pisać. Rozmaite teorie psychologów głoszą, że jak dziewczyna wychowywała się bez ojca, psa lub kanarka, szuka rekompensaty w osobie starszego partnera (lub hoduje zwierzęta), krążą legendy o rozmaitych kompleksach, robieniu wrażenia na kumplach, koleżankach, próbach nauki wzajemnej i korzyści szczególnych, wynikających z sytuacji, gdy młode, jędrne styka się z doświadczonym. Psychologowie co rusz wpadają na nowe pomysły, niczym sowieccy naukowcy z lat trzydziestych, więc trudno brać ich poważnie, a reszta nie tłumaczy w pełni, czemu dochodzi do takich związków. Przecież wróżby dla nich są słabe, prędzej czy później jeden z partnerów może zostać niańką drugiego, że o skorelowaniu potrzeb fizycznych nie wspomnę. Te wątpliwości podsyca jeszcze otoczenie z rodziną na czele, która, jak to rodzina, puka się po głowach szczególnie intensywnie. Tymczasem ludzie żyją, jak chcą. Bywają szczęśliwi, mało tego, czasem potrafią wykorzystać dobre lata na przygotowanie się do trudniejszej niż zwykle starości. Co jest grane?
Dawniej wszystko było prostsze (jak to zawsze w wypadku dawniej). O małżeństwie w większości decydował szmal, a jak szmalu nie starczyło, brało się tego, kto akurat zechciał. W konsekwencji, bogacze sięgali po młode, biedne dziewczęta, a owdowiałe matrony ciążyły ku młodzieńcom, widząc w nich, jeśli nie małżonka, to przynajmniej utrzymanka. Dziś, pieniądze liczą się zdecydowanie mniej – małżeństwo z miłości jest, w gruncie rzeczy, świeżo zdobytym luksusem. Oczywiście, można wykonać numer w stylu Anny Nicole Smith, modelki Playboya, co poślubiła milionera, stojącego nad grobem, a właściwie jedną nogą w trumnie lub robić za żigolaka, kto chce, temu wolno. Jesteśmy wolnymi ludźmi.
Moja własna teoria wskazuje na kult młodości, obowiązujący od lat sześćdziesiątych, czyli od czasu, gdy rewolucja seksualna roztrzaskała małżeństwa dla forsy i rozsądku. Dziś każdy musi być młody, choćby już miał wnuki będzie śmigał na solarkę, fitness, siłownię, wcinał suplementy jak koza gałgany, do tego interesował się muzyką młodzieżową, bywał w klubach oraz nosił dżinsy. Świat ma bzika i prędzej zgodzi się na zdziecinnienie, niż na starość. Doskonale więc rozumiem pięćdziesięciolatka, który, chcąc pozostać na czasie, szuka sobie kobiety o połowę młodszej, a jeszcze lepiej zrozumiem koleżankę, co wykona ruch odwrotny: poszuka statecznego, dojrzałego faceta, by znaleźć w nim schronienie od bandy jej rówieśników, próbujących zachować młodość za cenę zdrowia i rozsądku. Oba zachowania są na swój sposób mądre, nie stoją też na przeszkodzie innym przesłankom: wzajemnej atrakcyjności, poszukiwaniu ojca czy potrzebie wkurzenia rodziny.
Zarazem, ładując się w rozważania na temat wieku partnerów, różnic, uroków, niedogodności oraz innych przyczyn, warto pamiętać — jest jednak to zakochanie, o którym nie ma co pisać, a które przecież nami rządzi.
Nawet jeśli pcha nas ku aniołom i krasnoludkom.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze