Uciec przed wigilią...
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuWigilia jest dniem, który należy przetrwać. Tak zawsze myślałem i wciąż myślę. W przetrwaniu 24 grudnia nie pomaga fakt, że nadchodzące dwa świąteczne dni są jeszcze gorsze.
Wigilia jest dniem, który należy przetrwać. Tak zawsze myślałem i wciąż myślę. W przetrwaniu 24 grudnia nie pomaga fakt, że nadchodzące dwa świąteczne dni są jeszcze gorsze.
Wigilia zaczyna się wraz z pierwszą gwiazdką. Oznacza to, że przynajmniej połowę dnia można jakoś ocalić, zajmując się czymś sensownym, na przykład pracą. Po zmroku czas biegnie szybko. Potrawy są wstrętne, dzieci bardziej męczące niż kiedykolwiek, kolędy wwiercają się w mózg, lecz przynajmniej można się napić. Słyszałem o domach, w których tradycja zabrania spożywania alkoholu. Odpowiedź na pytanie o odsetek samobójstw znajdziemy w statystykach policyjnych.
Koszmar Wigilii wydaje się rajem w porównaniu z klimatem następujących po sobie dwóch świątecznych dni, kiedy wszystko jest nieczynne i nic nie ma do roboty. Na piwo z przyjaciółmi nie pójdę, gdyż również tkwią w okowach rodzinności. Pracować mi zabronią. Książki nie poczytam, filmu nie obejrzę, gdyż jestem wzywany. Kto lubi meldować się na rozkaz, niech się raduje. Ja nie znajduję w tym żadnej przyjemności.
Kiedyś było zupełnie inaczej. Pamiętam radość wigilii. Oczywiście, ledwo odrastałem od ziemi, niemniej potrafiłem docenić atak tradycji, zmasowany i słodki. Spotykaliśmy się w domu mojego wujka (wujo posiadał antenę satelitarną, komputer i magnetowid – dobra bezcenne z punktu widzenia dzieciaka w końcówce lat osiemdziesiątych), w ogromnym, rodzinnym gronie, ze zrzędliwym, acz uroczym seniorem, zaaferowaną ciocią i wzmiankowanym wujkiem, który miał tego wszystkiego dosyć. Pachniała kutia i barszcz. Kuzyn wracał z wojska na przepustkę, więc ściskom nie było końca. Pod choinką pyszniła się góra prezentów. Właściwie, choinka sterczała za nią jak badyl ozdobiony gwiazdą. Każdy zjadał dwanaście potraw, a potem radowaliśmy się prezentami. Idea pasterki była domownikom wstrętna, więc wedle północy przepędzano mnie do łóżka. Leżałem, podekscytowany i przejęty mijającym dniem, z pełnym brzuchem, obłożony przez zabawki. Sen nie chciał jednak przyjść a to za sprawą pieśni, bynajmniej nie nabożnych, które dobywały się z mocnych piersi wujka i jego syna na przepustce. Trwały niemal do świtu, przedzielane miłym stukotem kieliszków.
Możecie się śmiać, ale właśnie ten moment wbił mi się w pamięć najmocniej. Ojciec i syn popijający wódeczkę, uradowani własnym spotkaniem. Wydawali mi się sobie bliscy i równi (jako dziecko cierpiałem z powodu podległości względem rodziców), uradowani sobą, przepełnieni ciepłem. Obiecałem sobie, że jeśli kiedykolwiek będę miał syna, spróbuję osiągnąć właśnie taką serdeczność. Nie tylko przy świątecznym kielichu.
Przez lata miałem dość smutne święta, związane z kursowaniem. Napięcia w naszej rodzinie doprowadziły do tego, że nie mogliśmy zasiąść razem przy wspólnym stole. Wigilia kojarzyła mi się więc z jazdą tramwajem bądź taksówką. Wówczas znienawidziłem ją szczerze.
Nieco lepiej wspominam Wigilię w czasach, gdy pracowałem w Ameryce na budowie. Christmas atakowało wówczas z każdej strony, uzbrojone w złotawe światełka przed każdym domem, piosenkę Bruce'a Springsteena i tabuny santa clausów. Działo się to dziesięć lat temu, ten klimat dotarł do nas później i zrobił na mnie wielkie wrażenie. Czułem się sterroryzowany koniecznością świętowania, no i najbardziej na świecie chciałem, żeby nie było żadnej Wigilii: pracowałem za stawkę godzinową. Święta oznaczały trzy dni bez dochodu. Zazdrościłem każdemu, kto załapał się choćby na parę godzin pracy, 24 grudnia.
Wigilię spędziłem z polską rodziną, nie kontynuującą jednak rodzimej tradycji. Żarliśmy mięcho, a wino lało się strumieniami. W odróżnieniu od nas, Amerykanie nie mają zwyczaju ofiarowania hojnych prezentów. W dobrym guście są drobiazgi: film na DVD, bluza wygrzebana z kosza w supermarkecie, tipsy, takie rzeczy. Wydaje mi się, że chodzi o to, by nikt nie poczuł się źle w związku z faktem, że komukolwiek coś zawdzięcza.
Moim gospodarzem był niejaki Joe (czyli Józek, po prostu), facet o wielkim brzuchu i sercu, który najbardziej na świecie kochał kobiety, a zaraz po nich śpiewanie. Swoim zwyczajem, wypiwszy przynajmniej galon wińska, wsiadł w swojego chevroleta i pojechał na pasterkę. Umordowany świętowaniem powlokłem się na górę i natychmiast zapadłem w sen. Nie trwał on długo. Wedle pierwszej obudził mnie ryk, który mógłby należeć do zranionego bawołu, jak i tenora, który właśnie odkrył, że ma w gaciach odbezpieczony granat. Nic z tych rzeczy! To Joe powracał z nabożeństwa, pijany w dym, rycząc: Przybieżeli do Betlejem pasterze!
Ze względu na te – jak i inne – doświadczenia marzyłem o tym, by choć raz nie spędzać Wigilii. Chciałem ten dzień przeżyć sam. Wreszcie, trafiła się sposobna okoliczność. Mieszkałem wówczas w Kopenhadze, moja dziewczyna pojechała do rodziców nad morze a ja po prostu wyłgałem się wysokimi cenami biletów. Zostałem w domu i przez jakiś czas byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Kupiłem sobie butelkę dobrej whisky, słuchałem muzyki, grałem na konsoli. Wedle dziesiątej, w wigilijny wieczór wymyśliłem sobie, że pójdę na spacer. Zobaczę, jaka jest ta, no, świąteczna Kopenhaga.
Ocknąłem się w Christanii, nad koksownikiem, paląc jakieś świństwo. W plecaku chlupotała reszta whisky. Popatrzyłem na otaczających mnie zbirów i meneli, na psy w kagańcach, odrapane budynki i grube szkło. Pomyślałem: ludzie siedzą z bliskimi, a ja co? Stoję między menelami jako jeden z nich. Zabrałem się i pojechałem do domu.
Nie polubiłem wigilii, ale godzę się z jej nieuchronnością. Alternatywy są jeszcze gorsze. Dlatego spróbuję jakoś znieść te dni. A spędziwszy czas z rodziną, popędzę do przyjaciół. Będziemy żarli kotlety i słuchali starego metalu. Czasem warto być dorosłym dzieckiem.
Wszystkiego dobrego dla Was, dziewczyny. Złapcie głęboki oddech. Znajdźcie w sobie spokój. Na tyle, na ile się da.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze