Małe pożegnanie
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuPrzy okazji przeprowadzki wiele mówi się o kwestiach technicznych: pakowaniu, planowaniu, wyborze środka transportu. Prócz tego uwiera czynnik ludzki. Pożegnania przyjacielsko-koleżeńskie zajmują najwięcej czasu i niesłychanie wyczerpują wyjeżdżającego. Każdy styka się z koszmarem gorszym niż borowanie bez znieczulenia - z dobrymi radami.
Przy okazji przeprowadzki wiele mówi się o kwestiach technicznych: pakowaniu, planowaniu, wyborze środka transportu i tym podobnych. Prócz tego uwiera czynnik ludzki.
Pal sześć, jeśli przenosimy się do miejsca, które jest powszechnie znane. Taki Londyn czy Luton to przecież mała Polska, gdzie przy odrobinie szczęścia napotkamy więcej znajomych, niż mieliśmy w kraju. Wartość takich miejsc obniża osoba statystycznego emigranta. Uwierzcie mi, wszystko co o takim mówią, jest prawdą najświętszą. Lepiej trzymać się z daleka.
Gorzej, gdy wyjeżdżamy do kraju, o którym nikt nic nie wie. Ja na przykład za chwilę wyruszam do Danii. Co wiemy o tym sympatycznym miejscu? Dania mieści się blisko Polski, na północy, a jednak wielu nie umie wskazać jej na mapie. Być może osoba szczególnie uczona słyszała dwa słowa o klockach Lego, zetknęła się z gangiem Olsena i nie uważa, że Lars von Trier jest Niemcem. Pytając o Danię nieustannie słyszę coś na temat rowerów i podatków tak wysokich, że w kwartał doprowadziłyby Kulczyka do żebraczego kija.
Świat się skurczył. Za dziesięć godzin od tej chwili mogę pić Millera w nowojorskim pubie, zaledwie doba dzieli mnie od zastrzelenia kangura, gdybym tylko miał na to ochotę. Pobieżne rozeznanie się w środkach lokomocji pozwala sądzić, że zjadłszy śniadanie w Kopenhadze, załapię się na wczesny obiad w rejonach Marszałkowskiej. Nie znikam, zmieniam miejsce zamieszkania. A jednak, idiota skończony, postanowiłem się pożegnać.
Przeprowadzka, w pierwszej kolejności, unaocznia nam, jak wielu znajomych posiadamy. Przypuszczam, że nawet mnich, żujący korzonki na pustyni, doświadczy najazdu hordy kolegów, jeśli tylko postanowi przenieść się do nowej jaskini. Z chaszczy i nor wypełzają ludzie, o których szczęśliwie zdołalibyśmy zapomnieć i tylko prawdziwi przyjaciele próbują nie być natarczywi.
Pożegnania przyjacielsko-koleżeńskie zajmują najwięcej czasu i niesłychanie wyczerpują wyjeżdżającego. Jeśli nawet unikniemy wznoszenia kielichów (co jest bardzo trudne), staniemy przed koniecznością odpowiadania po sto razy na zestaw tych samych pytań: gdzie będziesz mieszkał? Co będziesz tam robił? Jak sobie poradzisz? Co, jak deprecha cię dopadnie? I tak dalej. Byłem w sytuacji szczęśliwej o tyle, że mogłem, z głębi serca i szczerze odpowiadać po prostu „nie wiem”. Kolega, który wyjechał jakiś czas przede mną, znalazł w tym nową zabawę, mianowicie udzielał odpowiedzi wykluczających się nawzajem. W konsekwencji, towarzycho obiegły plotki, że nasz kumpel będzie robotnikiem w fabryce pod Hamburgiem, zarządzi w Dolinie Krzemowej, otwiera punkt wynajmu wielbłądów w Dubaju i już kupił pierścionek zaręczynowy dla Pippy Middleton. Próbuję teraz dociec prawdy: niestety, nie wiem już, gdzie tak naprawdę jest i co właściwie robi.
Pewien problem stanowią najbliżsi przyjaciele. Ci, których naprawdę kochamy, bez których nie wyobrażamy sobie życia, najczęściej wyróżniają się dyskrecją. Rozumieją, że klamka zapadła, samolot już grzeje silniki i nic, zaprawdę nic nie odwiedzie nas od planowanego wyjazdu. Wówczas zatrzymują emocje w sobie, unikają moralizowania i bardzo rzadko dają upust swoim niepokojom. Wówczas, przyszły emigrant czuje się, jakby siedział w pokoju, gdzie właśnie kogoś pogrzebano. Słowa trafiają w mur i taki nieszczęśnik nabiera ochoty, aby nałożyć najbliższym hiszpańskie buty i dokręcać śrubę tak długo, aż wywrzeszczą, co naprawdę leży im na wątrobach.
Inaczej rodzina. Swojego syna przekupiłem informacją, że wyjeżdżam na wyspę klocków Lego i będę go odwiedzał jeszcze częściej niż dotychczas. Wie, że dotrzymam słowa. Ale ludzie mają różne rodziny, reagujące na rozmaite sposoby. Niekiedy mama z tatą wyrażają głęboką radość z wyjazdu. W końcu posiadanie dorosłych dzieci nie jest szczególną radością. Osobną kategorią są zmartwienia rodzicielskie. W tym wypadku, wyjeżdżając robimy rodzicom przysługę. Ci, zamiast szukać powodu, dla którego mieliby się martwić, dostają taki na tacy, mają odfajkowane i mogą w spokoju zainteresować się czymś przyjemniejszym.
Nie zawsze jest tak wesoło. Każdy wyjeżdżający styka się z koszmarem gorszym niż ognie piekielne, a nawet borowanie bez znieczulenia. Mam na myśli dobre rady. Każdego, kto takich udziela, należałoby utopić w balii z mlekiem czekoladowym, niestety, zazwyczaj nie ma tak lekko. Dobre rady towarzyszą nam w życiu tak samo jak zapalenie okostnej i problemy żołądkowe, tu jednak zyskują na intensywności. Dowiedziałem się mnóstwa rzeczy: muszę uważać na zarażenie wirusem HIV, pilnować swoich interesów jak niepodległości, unikać tamtejszego alkoholu, w żadnym razie nie zapuszczać się do Christianii oraz, co najważniejsze – nosić gacie. O gaciach wspominał każdy, jakby zainteresowanie moją bielizną zyskało wagę przynajmniej na miarę utrzymania strefy Euro w stanie nienaruszonym. Zgodnie z prawem paradoksu, na wszystko istnieje dobra rada, poza dobrą radą na unikanie dobrych rad. Nie pozostaje nic innego, jak znieść je z honorem, czyli dziękować każdemu, kto zada sobie trudu ich udzielenia.
A to wszystko jest zupełnie niepotrzebne.
Jeszcze raz – świat się skurczył. Przeprowadzka z Polski do Danii, Niemiec czy Wielkiej Brytanii dzisiaj oznacza ruch mniejszego zasięgu niż przeniesienie się z Płocka do Warszawy pół wieku temu. Kiedyś każdy, kto opuszczał Rudę Śląską na rzecz Katowic, znikał z widnokręgu pozostawionych bliskich niemal nieodwołalnie. Żegnanie się w tej sytuacji jest czynnością pozbawioną sensu. Równie dobrze, wybywając na wakacje moglibyśmy wyprawiać stypę. Wyliczyłem sobie, że jeśli przyjadą do mnie wszyscy, którzy zapowiedzieli się z wizytą, będę miał zajęte weekendy ciurkiem przez trzy miesiące, a proszę mi wierzyć, nie jestem najbardziej popularnym człowiekiem na świecie czy nawet we własnym mieszkaniu.
Żegnają się kochankowie i żywi z umierającymi.
Ale my, wyjeżdżający z kraju – nie żegnajmy się.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze