Papierosy, moja miłość, mój śmiertelny wróg
MARIANNA KALINOWSKA • dawno temuMam w sobie namiętnego palacza i zaciętego wroga papierosów: czy to jakaś choroba psychiczna? Walczę z nałogiem, znów rzuciłam palenie. Myślę o tym, co powiedział Wańkowicz: papieros to takie ziele, które z jednej strony ma ogień, a z drugiej głupca.
Jeśli chodzi o palenie, cierpię na rozdwojenie jaźni. Kiedy palę, palę uczciwie, z oddaniem, dogłębnie, dużo, intensywnie, palę papierosy mocne, zaciągając się nimi aż po sam żołądek. Żadnych tam cienkich papierosków, żadnych lightów, żadnego oszustwa.Dzień zaczynam od papierosa (na czczo, jak każdy porządny palacz), papierosem kończę. Jeszcze nie doszłam do momentu, kiedy człowieka budzi w środku nocy nikotynowy głód, ale jestem na najlepszej drodze. Bo kiedy palę, sukcesywnie zwiększam liczbę wypalanych papierosów.
Najczęściej przy dwudziestu dziennie przychodzi opamiętanie. Zauważam, że ranki przestają być miłe. Dręczy mnie niemiły mokry kaszel, ohyda. Czy już mam raka płuc? Czy niedługo umrę w męczarniach jak mój dziadek? Dziadek palił ortodoksyjne: zaczął w wieku dwunastu lat, skończył w wieku siedemdziesięciu dwóch, nie mogąc oddychać. Kiedy lekarka w szpitalu zapytała, czy długo pan pali, dziadek odpowiedział z dumą: sześćdziesiąt lat. Prawie spadła z krzesła. Taką to historię opowiedział dziadek, kiedy widziałam go po raz ostatni w szpitalu. Zaśmiewał się przy tym i zaciągał papierosem z paczki, którą mu przyniosłam. Wiedział, że to koniec. I ja wiedziałam. Nie było sensu rzucać palenia, prawda, dziadku?
Więc mam, a raczej miałam dowód na to, że papierosy rzeczywiście szkodzą. Kiedy przychodzi wreszcie kryzys, kiedy ciągle boli mnie coś w klatce piersiowej, a wejście po pięciu stopniach schodów przyprawia o zadyszkę, kiedy budzę się rano z bólem głowy, a poranny papieros przestaje smakować, dochodzę do wniosku, że najwyższa pora rzucić palenie. Mam też już dość ciągłego zastanawiania się, czy swoim papierosowym smrodem wzbudzam wstręt w rozmówcach, współpasażerach, w pani w sklepie, w ogóle – w szeroko pojętym społeczeństwie. Wybieram godzinę zero. Wypalam ostatniego czerwonego M. Żegnaj, nałogu.
Przez kilka dni jest trudno. Bardzo trudno. Jakby mi ktoś kawał duszy wyrwał, że użyję rosyjskiego porównania (bo oni tam na Wschodzie, zwłaszcza w XIX wieku, często sobie dusze wyrywali – tak przynajmniej wynika z literatury pięknej). Rozpacz, czarna rozpacz.W płucach czuję ssanie – takie samo, jakie człowiek czuje w żołądku, kiedy jest bardzo głodny. Zaczynam zdawać sobie sprawę, że wszystko kojarzy mi się z paleniem. Kawa, obiad, przyjście do domu, wyjście z domu, piwo, wino białe i czerwone, śniadanie, kolacja, popołudniowa drzemka, spacer, wieczory i ranki, antrakt w spektaklu, podróż pociągiem, odwiedziny przyjaciół, jazda samochodem, oglądanie telewizji, praca przy komputerze. Działam jak automat. Myślę: spacer, widzę paczkę czerwonych M. Ssie, oj, jak ssie, do tego ta wściekłość niepohamowana, dzika, nieokiełznana. Czy jeśli kogoś zaraz zabiję, to przestanie ssać?
Piorę wszystkie ubrania, u dentysty czyszczę osad z zębów. I myślę sobie: zawsze mogę zapalić. Tylko czy chcę wrócić do tego lęku o swoje zdrowie? Do tego smrodu we włosach? Do tej słabości w członkach?To ssanie niedługo się skończy, przekonuję się w myślach. Pójdę pobiegać, co uwielbiam, a czego nie mogę robić, kiedy palę. Na basen pójdę. Wreszcie poczuję swoje perfumy, na które wydaję fortunę — głaszczę wyjące z głodu ego.
Dwa tygodnie później nie pamiętam, że paliłam. Nie, może inaczej – pamiętam, ale nic mi nie wyje w płucach. Ręce nie wędrują samoistnie po kieszeniach i stole w poszukiwaniu czerwonych M. Wygrałam. Znów się udało. Potem, kiedy już organizm wyczyści się z toksyn, nagle zauważam, że dym nikotynowy cuchnie. Zaczynam czuć zdumienie, że ja, taka wrażliwa na zapachy, mogłam otaczać się tym smrodem. W lokalach szukam miejsc dla niepalących, a kiedy ich nie ma (a najczęściej nie ma albo – jeśli są – urągają zdrowemu rozsądkowi, bo co komu po stoliku dla niepalących stojącym pośród stolików, przy których wszyscy palą?), czuję wściekłość. Ot, chamstwo. Czy po to ja rzucam palenie, żeby waszymi fajkami się truć?
Następna faza mojego niepalenia to wielkie zdumienie na widok ludzi palących. Co za głupki! Tak się truć na własne życzenie, tak śmierdzieć z własnej woli! Przyspieszać starzenie skóry, impotencję powodować, bezpłodność, ruchliwość plemników zmniejszać, choroby serca, raka płuc hodować… Co za słaba wola! Myślę o moich kolegach, którzy na imprezie wymieniali się paczkami papierosów – na jednej było napisane, że palenie przyspiesza starzenie się skóry, na drugiej – że powoduje bezpłodność i impotencję. „Ja mam już dwoje dzieci” - powiedział D., wymieniając z S. paczki. Wziął tę z bezpłodnością. „A ty chcesz mieć dzieci” - powiedział do S. „Możesz je mieć i ze starą skórą”. Zaśmiewali się do łez. Bardzo śmieszne. Och, kiedy tak na nich patrzyłam, nieszczęsnych, tkwiących w szponach nałogu, czułam się czysta jak Matka Boska.
Nie wierzę, po prostu nie wierzę, że i ja paliłam. Co mi się wtedy stało z głową?Oczywiście żywię głębokie przekonanie, że nigdy już, przenigdy nie sięgnę po papierosa. Taka głupia nie jestem. Przychodzi jednak koza do woza. Kozą w tym przypadku jestem ja, wozem czerwone M. Co ciekawe, sięgam po nie znowu w chwilach euforii. Nie – jak większość znanych mi palaczy – w momentach stresu, ale wtedy, kiedy mi dobrze, bardzo dobrze. Na przykład – płyniemy sobie z G. promem z Ankony do Patras. Przed nami dwudziestoczterogodzinny rejs, lodowate piwo w oszronionych szklankach, zapierające dech w piersi widoki: wielki błękit, ciepły wiatr, raj na ziemi. Wymieniamy spojrzenia. Po chwili oboje już jesteśmy przyssani do papierosów, czujemy błogostan. Co to za wakacje bez paczki czerwonych M.? Nie paliliśmy osiem miesięcy.
Potem znów rzucam. Na prawie cztery lata. Wygrywam ważny konkurs, jadę do W., kolacja z wydawcami, euforia. Papieros. Po trzech miesiącach znów przestaję palić, bo czuję dyskomfort. Zachodzę w ciążę, na sam widok papierosów robi mi się słabo. Kiedy wreszcie rodzę wielką, zdrową córkę, wracam z nią do domu przepełniona ulgą i poczuciem triumfu, siadam wygodnie w fotelu i… jasne. Zaciągam się z lubością czerwonym M. Nagroda.Wiem, to strasznie głupie. I nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.
Znów rzuciliśmy. Cieszymy się każdym dniem bez papierosa. W płucach rozpacz, ale przecież damy sobie z tym radę, nie pierwszyzna. Pochłaniamy marchewki, jabłka: wyglądamy z G. jak dwa konie, dwa króliki. Wczoraj zapytałam, czy zje sałatkę. „Tak, najchętniej z papierosów” – powiedział. „Zapalonych”. W płucach poczułam ssanie. Wytrwamy.
Nie mogę powiedzieć, że nigdy już nie zapalę. Nigdy nie mów nigdy, powiada przysłowie. Nie mówię. Ale nie palę. Wiem, że niedługo znów papierosy zaczną mi nieludzko śmierdzieć i znów nie będę wierzyła, że i ja kiedyś… fuj, po stokroć fuj!Tymczasem myślę o tym, co powiedział Wańkowicz: papieros to takie ziele, które z jednej strony ma ogień, a z drugiej głupca.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze