Miał być dom i służba…
CEGŁA • dawno temuOd narodzin drugiego dziecka nie byłam w rodzinnym domu, nawet na święta. To już dwa lata. Od kiedy runął mit o stabilności zawodowej i spodziewanym bogactwie mojego męża Holendra. Boli mnie to, że jesteśmy pomijani. Każdy ma prawo do wyboru własnej drogi, tylko nie my? Nasze życie jest zbyt szokujące? W czym?
Droga Cegło!
Myślę, że z doświadczenia mam już prawo stwierdzić, jak trudno rozwiązać na płaszczyźnie psychologicznej problemy, które zasadniczo są przeciętne, pozbawione cech patologii i nie muszą wcale wychodzić poza „komórkę rodzinną”.
Wychowałam się w bardzo fajnej rodzinie, wielopokoleniowej i wielodzietnej. W naszym domku w małej miejscowości pod Lublinem mieszkały dwie pary dziadków, moi rodzice i ja z trójką rodzeństwa, razem dziesięć osób w czterech izbach. Wcześniej rodzina była jeszcze większa, ale odkąd ją pamiętam, część już wyprowadziła się lub zmarła.
Rodzice przez kilka lat mieszkali w Lublinie, próbowali studiować, ale sytuacja materialna nie pozwoliła. Dlatego mieli zawsze wysokie aspiracje co do nas, dzieci. I moim zdaniem mają powody do satysfakcji, moje rodzeństwo odniosło sukces na całej linii, siostra mieszka w Szwecji, a bracia w dużych miastach Polski, wszyscy są w dobrej kondycji finansowej i wykształceni, założyli rodziny, powoli przybywa wnuków. Dom pod Lublinem został rozbudowany, rodzice mają cudny wielki ogród, gdzie co najmniej dwa razy do roku kłębi się tłum dzieciarni.
Zostałam wyrodkiem:). Moich dzieci tam nie ma, choć jestem… w trzeciej ciąży. Z mężem wynajmujemy domek gościnny na terenie podwarszawskiej rezydencji, historia się powtarza, bo we czwórkę plus dwa psy mieszkamy na 30 metrach i póki co, jesteśmy szczęśliwi, odpukać. Mam nadzieję, że w przyszłości nie skreślę żadnego z moich dzieci, tak jak rodzice skreślili mnie.
Mój mąż jest Holendrem, sporo starszym ode mnie (ja 28, On 42) . Poznałam Go będąc przelotnie hostessą na targach sprzętu do dużej gastronomii. Kiedy przedstawiłam Go rodzicom pięć lat temu, byli zachwyceni: Roben przywiózł mnie eleganckim wózkiem, miał garnitur i „sztywne” walizy, pracował jako doradca handlowy na wysokim stanowisku, miał kilkuletni kontrakt w Warszawie i fantastycznie mówił po polsku. Rodzice byli pewni, że będę mieszkać w wilii z basenem, mieć służbę, a wykształcony mąż namówi mnie wreszcie do skończenia jakichś studiów i oczywiście je sfinansuje. Ślub był huczny i radosny.
Nie wszystko im powiedzieliśmy – fakt. Zastanawiam się… Chyba jednak wszyscy ludzie mają prawo do przemilczeń? Roben jest uczciwym, w dobrym sensie szalonym człowiekiem, takim niespokojnym duchem szukającym tożsamości. Zupełnie jak ja… Jego rodzina np. zawsze negowała swoje burskie korzenie, skłaniała się ku socjalistom. Bogata przeszłość zaowocowała między innymi tym, że Roben jest w 1/8 Afrykańczykiem, a Jego pierwsza żona była stuprocentową Masajką. Niestety, zmarła w młodym wieku na sepsę. Podczas wieloletniej żałoby Roben podróżował okazją po całym świecie, jadł korzonki i nie raz „tańczył z wilkami”, jak sam żartuje. W Kanadzie spotkał krewnych, którzy namówili Go, żeby „przypomniał sobie” dyplom i spróbował popracować w nieruchomościach, tak dla sprawdzenia, czy sobie poradzi. Zrobił to. Założył garniak, wrócił do Holandii, zaczął robić karierę w zawodzie handlowca.
Trafił do Polski i poznaliśmy się. Już wtedy kołnierzyk Go uwierał, chciał coś zmienić, a ja w każdej sprawie byłam po Jego stronie, popierałam dowolny pomysł – cóż, reguła zakochania. Miał tak bogate życie, że byłam ciekawa każdej następnej odsłony i niczego się przy Nim nie bałam. Oczywiście, nie do tego stopnia, żeby hodować kozy, żywić się ich mlekiem i mięsem, a cały świat olewać. Nie na tym polega Jego czy nasza filozofia. Nie w Polsce. Ale „slow life” – jak najbardziej, to nasza bajka.
Aktualnie Roben jest nauczycielem wuefu, wychowawcą klasy i organizatorem łagodnych obozów przetrwania dla młodzieży. Zarabia nie najgorzej, ale nauczyłam Go odkładania na przyszłość naszych dzieci, które przecież nie wiadomo, co zechcą zrobić :). Dlatego znoszę Jego częste wyjazdy, radzę sobie dobrze w domu i jestem szczęśliwa. Mam własne pasje, jeżdżę konno, kocham wszystkie zwierzęta, chciałabym się przyuczyć jako pomoc weterynaryjna. Teraz mam konkretne zaczepienie w okolicy, ale myślę, że taka umiejętność jest przydatna na całym świecie.
Moja rodzina tego nie rozumie. Nie akceptuje ani Robena, ani naszego związku. Od kiedy runął mit o stabilności zawodowej i spodziewanym bogactwie, starają się Mu (i mi przy okazji) z każdej strony przypieprzyć. Raz nazywają Go faszystą, rasistą, innym razem — komunistą. Zachowują się jak tzw. ciemni ludzie. Straszą mnie, że za chwilę będę musiała spakować dzieci do tobołków i ruszyć w drogę przyczepą, bo On wymyśli coś całkiem nowego… Wykopie ziemiankę w Afryce i każe mi tam mieszkać, przyprowadzi kilka nowych żon dla urozmaicenia. Nigdzie nie zapuści korzeni. A kiedy się zmęczy i zacznie chorować, będę musiała niańczyć i dzieci, i Jego.
Od narodzin drugiego dziecka nie byłam w rodzinnym domu, nawet na święta. To już dwa lata. Boli mnie to, że jesteśmy pomijani. Każdy ma prawo do wyboru własnej drogi, tylko nie my? Nasze życie jest zbyt szokujące? W czym? Jasne, wysyłam mailem zdjęcia dzieci, rozmawiam przez telefon, zwłaszcza z mamą, która jest jakby łagodniejsza, ale trzyma sztamę z tatą. O rodzeństwie lepiej nie wspominać. Kiedyś siostra wygłosiła podobno mówkę, że złapałam pana boga za nogi, a bóg kazał mi zamieszkać w stajence. Wszyscy pękali ze śmiechu. Fajnie, co? Oni są razem, a moje dzieci wychowują się bez ciotecznego rodzeństwa.
Tymczasem, rodzice Robena byli u nas już kilka razy, niczego nie komentowali, nie sugerowali ani nie krytykowali. Jego rodzina kanadyjska bez przerwy zaprasza nas do siebie i kiedyś pewnie pojedziemy. Ekscytuje mnie nawet taka drobna myśl, że nasze dzieci będą władać co najmniej trzema obcymi językami! Czasem mam wrażenie, że to tam jestem akceptowana, w każdej chwili mogę zwrócić się z problemem, to moja prawdziwa, bliska rodzina. Ze swoją od dawna nie umiem nawiązać kontaktu i boję się tego, że… przestaje mi na tym zależeć.
Edi
***
Droga Edyto!
Nie znam Twoich rodziców. Wydaje się z Twojego listu, że niechętnie akceptują „obcych” – chyba, że gwarantują tradycyjnie pojęty dobrobyt. Dzieciństwo miałaś szczęśliwe, wyrosłaś na osobę rodzinną. To ważne wartości. Ale jesteś dorosła i, jak słusznie mówi Wielka Księga (ale nie tylko ona), masz prawo (niekoniecznie obowiązek) pójść własną drogą, wraz z partnerem.
Ludzkie losy bywają dużo bardziej poplątane niż CV Twoje i męża. Stawiają nas w sytuacjach wyboru, o jakim Wam się nie śniło. Czasem trzeba zrezygnować z miłości, by zająć się chorym rodzicem. Porzucić studia i iść do pracy, aby wychować młodsze rodzeństwo. Nie zawsze da się wszystko pogodzić.
Ty i Roben jesteście ludźmi wolnymi. Z natury i z okoliczności. Tak się jednak składa, że polskie społeczeństwo statystycznie nie należy do szczególnie otwartych – to także moja obserwacja. Czasami zachowujemy się jak wioska bynajmniej nie globalna. I to, co dla rodziny było fajne przez 20 lat w czterech ścianach, zaczyna się komplikować, gdy np. ktoś łamie schemat.
Może byłoby Ci łatwiej jako jedynaczce – rodzice zaaprobowaliby Twój wybór na każdym etapie, by Cię nie utracić. Ale i to nie jest pewne. Przykro mi mówić, że mają wyjątkowo wąski margines tolerancji, tak to jednak wygląda z Twojej opowieści. Jesteś szczęśliwa w małżeństwie, wkrótce trzecie dziecko, Roben nikogo nie skrzywdził ani nawet nie zranił… Chyba że samą swoją obecnością i innością, niespełnieniem typowych wyobrażeń. To jednak bardziej problem Twojej rodziny, niż Wasz. Możesz się z tym pogodzić lub walczyć. Jeśli czujesz, że jest o co.
Twoje rodzeństwo poszło własną, „jedynie słuszną” drogą, i bardzo to Was od siebie oddaliło. Nie ma bliży, zrozumienia, akceptacji, nie ma inicjatywy, by to zmienić. Czy zatem dziecięca sielanka była oszustwem? Niekoniecznie. To po prostu wygodnictwo dorosłości i niesympatyczne prawo wspólnoty. Podobni sobie trzymają się razem.
Być może zarzucasz sobie, że za mało robisz w kierunku przełamania lodów… Spójrz inaczej: jesteś w podobnej sytuacji, co wszyscy. Zajęta rodziną, planowaniem, własnym rozwojem. Chętnie znalazłabyś czas na kontakty z rodzicami, rodzeństwem, ale czujesz się natrętem, który musi się wpraszać, bądź co bądź, do swojego gniazda. A ja nie znajduję powodu, dla którego zostaliście odrzuceni. Nie widzę tego szaleństwa, odszczepieństwa, o którym piszesz. Ot, żyjecie sobie po swojemu, gotowi na każdą zmianę, która może się pojawić za następnym zakrętem. Pasujecie do siebie. Wasze spotkanie mogło być przypadkowe, ale zaowocowało szczęściem. Nikt zatem poza Wami nie ma prawa oceniać, czy był to mezalians wiekowy, uczuciowy, materialny.
Jeśli bardzo cierpisz, pójdź za światełkiem w tunelu, jakim jest kontakt z mamą. Stwórz warunki do szczerej rozmowy. Zaproś ją do siebie, gdy mąż jest w rozjazdach. Wychowała kilkoro dzieci i ma związane z tym przemyślenia. Może rodzicom było trudniej, niż myślisz. To, że z reguły chcą, by dzieciom było łatwiej, to atawistyczne i naturalne. Ale nie musi prowadzić do rozpadu więzi.
Pozdrawiam z całego serca!
Cegła
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze