Podglądanie na ekranie
JUSTYNA • dawno temuAmerykański termin „couch potato” oznacza osobnika odzianego w szlafrok, opcjonalnie stary wyciągnięty na kolanach i pupie dres, ułożonego w wyleżanym zagłębieniu kanapy. Jego nieodłącznym rekwizytem jest pilot z wytartymi guziczkami. Program telewizyjny zna na wyrywki jak student przed egzaminem, potrafi też zrelacjonować ostatni epizod popularnego serialu telewizyjnego niczym wydarzenia w swojej rodzinie.
Śledząc po raz tysięczny pokazowe kłótnie zdradzających się partnerów w talk-show Oprah Winfrey, na pół świadomie wyżera zawartość trzech opakowań chipsów, kubełka lodów i wielkiej torby z popcornem.
W czasie mojego pobytu w Stanach niewiele godzin przesiedziałam przed telewizorem. Zawsze brakowało mi wolnej chwili, nie mówiąc o chęci na bezczynne gapienie sie w ekran. Kiedy jakiś czas temu wpadł mi w ręce magazyn z rankingiem najpopularniejszych „reality show”, zdziwiłam się, że jest ich tak wiele. Postanowiłam na własne oczy przekonać się, o czym codziennie rozprawiają radiowcy w porannych audycjach.
Program faktycznie okazał się napchany widowiskami, polegającymi na tym, że kamerzyści biegają za ludźmi, czy oni sobie tego życzą, czy wręcz przeciwnie. Nie zdziwiło mnie to, że są one aż tak popularne. Ludzie z natury lubią zapuszczać oko do cudzego życia, zwłaszcza, jeśli mogą popatrzeć na kogoś głupszego od nich samych, przysłowiowego osła idącego za marchewką na kiju – mam tu na myśli uczestnika programu, który jest gotowy na różne poświęcenia i poniżenia, by wygrać nagrodę.
Niewątpliwie kluczem do sukcesu stacji telewizyjnych jest stara i wypróbowana recepta „dla każdego coś miłego” - na długiej liście reality shows można znaleźć chyba wszystkie kategorie tematyczne.
Na pierwszy ogień poszedł „Biggest Looser”, którego uczestnicy zmagają się z nadwagą, a wygrywa ten, który najwięcej stracił… tłuszczu oczywiście. Na ekranie leją się na przemian pot i łzy, determinacja mieszą się z rezygnacją. I zbliżenie na twarz wykrzywioną z wysiłku, a teraz muzyka – i ta sama twarz rozciągnięta w dumnym uśmiechu po obwieszczeniu, że owa osoba zgubiła właśnie kolejny kilogram. Oczywiście wszystko pod okiem dietetyków i trenerów, ale show wydaje sie nieść właściwe przesłanie ludziom otyłym: Spójrz – oni schudli. Tobie też się może udać!
Kolejny program, „American’s next top model”. Przed kamerą wylegują sie wiotkie jak trzciny dziewczęta. Rozmowy toczą się wyłącznie wokół takich zagadnień jak paznokcie, włosy, buty i bielizna. Nagle gwałtowne zbliżenie kamery, jedna z potencjalnych modelek słabnie, muzyka w tle staje się dramatyczna, pisk, panika… Z zimną krwią zmieniam kanał. Ten program nie przykuł mojej szczególnej uwagi. Zresztą jego oglądanie nie wyszczupla nóg, za to rodzi wyłącznie frustrację.
Show Donalda Trumpa "The Apprentice" zaszczyciłam zaledwie jednym spojrzeniem. Być może jest całkiem wartościowy, ale sam widok małych, chytrych oczek prowadzącego skutecznie mnie odstręczył od dalszego oglądania.
Z dużym zainteresowaniem zasiadłam do „Fear factor”. Przez następną godzinę z uniesionymi brwiami obserwowałam ludzi pijących na czas koktajl ze zdechłego szczura, sok z krowich oczu, wcinających spaghetti z dżdżownic i żywe ogromne pająki, nurkujących w ściekach i w wannach wypełnionych mieszaniną najobrzydliwszych robali świata. Niektóre konkurencje w tym programie należą do wyczynowych, ale czyż bardziej intrygująca nie jest konsumpcja czegoś żywego, z nóżkami i odwłokiem?
Inne programy typu „Swan” czy „Makeover” pokazują początkowo zaniedbane istoty z krzywym nosem i wystającą szczęką. Łzawa melodia towarzyszy wyznaniom uczestników przed kamerą, jak bardzo nieszczęśliwe jest ich życie z powodu wałeczków na brzuchu i innych niedoskonałości. Krok po kroku dokonuje się na nich szeregu zabiegów, korekt, do akcji wkracza kosmetyczka, wizażystka, fryzjerzy, osobisty trener fitnessu… by na koniec, ujrzeć witaną burzą oklasków, wpadającą na scenę zupełnie odmienioną postać: chudszą, z doczepionymi włosami, odessanym tłuszczem i po korekcie nosa (a przy okazji uszu i podbródka – a co tam!).
I jeszcze: "American Idol". Co prawda już czwarty z rzędu, ale w jury wciąż zasiada Simon, którego cięte komentarze dodają pikanterii całemu programowi.
Reality shows jest o wiele więcej. Z ukrytą kamerą, biegającymi kamerzystami czy w rodzaju „jak żyją sławni” – od wyboru, do koloru. Ja jednak pozostanę przy swoim zdaniu: szkoda na to czasu. Nie chcę żyć czyimś życiem. Moje mnie satysfakcjonuje.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze