Odwrót od ekranu
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuMyśleliście kiedyś nad tym, jak bardzo ekran zawłaszcza nasze życia? Chodzi o komputer, telewizor, tablet i tak dalej. Gdy zaczynałem chodzić po kawiarniach i spelunach, ludzie patrzyli na siebie lub w podłogę, gdy głowa ciążyła od nadmiaru procentów. Teraz każdy zerka w smartfona. Nie jesteśmy w stanie utrzymać wzroku na drugim człowieku. Jakby był brzydki. Jakby coś w nim drażniło.
Uważam, że świat od zawsze zmierza ku gorszemu (najszczęśliwsi byliśmy siedząc na drzewie), a inwazja ekranu stanowi ostatni z widomych przykładów takiego stanu rzeczy. Ów atak to zawłaszczanie naszej uwagi, dokonuje się od stulecia z kawałkiem, w kolejnych, pojawiających się co kilkadziesiąt lat fazach. Jaka będzie następna? Tego niebawem się dowiemy.
Najpierw w celu obcowania z ekranem należało wyjść z domu. Mam na myśli kino, jeszcze w latach trzydziestych minionego wieku uważane za wulgarną rozrywkę dla debili. Oglądając filmy z epoki, można to nawet zrozumieć. Kino było dokładnie tym, czym jest teraz. Budynkiem z ekranem w środku, gdzie przychodziło się, żeby zobaczyć film z Rudolfem Valentino albo Errolem Flynem. Ekran znajdował się poza domem, gdzieś w miejskiej przestrzeni.
Taki stan rzeczy nie trwał zbyt długo. Ludzie nie musieli już opuszczać domów celem obcowania z ekranem, a to za sprawą pojawienia się telewizji. Przychodziliśmy do ekranu, aż wreszcie ekran do nas przyszedł, rewolucjonizując życie domowników i nie tylko. Pamiętam opowieści z polskich wsi lat osiemdziesiątych i wcześniejszych, kiedy to posiadacz jedynego odbiornika (najczęściej sołtys lub ksiądz) stawiał ekran w oknie własnego domu, a sąsiedzi przychodzili z własnymi krzesełkami, fajkami i bimbrem, oglądać „Bonanzę” czy coś podobnego.
Funkcja ekranu domowego ulegała konsekwentnemu rozszerzeniu. Obcowanie z telewizorem oznaczało bierność. Amerykanin sprzed pół wieku mógł co najwyżej przełączać programy pilotem na kablu, zaś mój ojciec niczego sobie nie przełączył, bo program w Rubinie był jeden. Potem pojawiły się magnetowidy i stosowne kasety, a wraz z nimi obcowania z dowolnym filmem na życzenie. Kodowanie cyfrowe rozwaliło sztywną ramówkę. Konsole gier dostarczyły nowego rodzaju rozrywki. Komputery – moje wielkie marzenie z młodości – dziś są powszechne jak garnki, służąc do niezliczonej ilości funkcji: grania, rysowania, rozmawiania, a przede wszystkim masturbacji.
Wreszcie nastały tablety i smartfony, ekraniki, które mogę zabrać ze sobą dokądkolwiek nie pójdę. To zmiana na miarę pojawienia się telewizji. Chętnie przypomnę. Najpierw przychodziliśmy do ekranu (kino), potem ekran przyszedł do nas (telewizja, komputery stacjonarne), a teraz chodzi z nami wszędzie. Aż strach myśleć nad następną fazą. Jaka ona będzie? To skromne proroctwo zostawiam na koniec.
Piszę to wszystko, ponieważ doświadczyłem wielkiego szczęścia. Niemal jednocześnie zepsuł mi się laptop i wysiadł internet w smartfonie. Przerażony popędziłem do serwisu z tym nieszczęsnym komputerem. Powiedzieli, że naprawią go na jutro. Miałem kupę roboty. Na komputerze oglądam filmy. Przez komputer rozmawiam z ludźmi, tabletu zaś nie posiadam. Prędzej wpuszczę sobie żmiję w bokserki, niż kupię sobie tablet. Stwierdziłem jednak, że jakoś przeboleję ten brak laptopa. Poszedłem z tego wszystkiego na spacer. Poczytałem książkę. Zaszedłem do kolegi. Usiadłem na kawie z koleżanką.
Rano po prostu nie pojechałem po komputer. Wiedziałem, że został naprawiony. Znów poszedłem na spacer, przeczytałem inną książkę, porozmawiałem z ludźmi i tak, z rozpędu, komputer został w naprawie przez cały weekend. Przestałem myśleć o mailach, które zalegały na skrzynce jak cyfrowy wyrzut sumienia, a jak ktoś miał mi coś ważnego do przekazania, to zdołał zadzwonić.
Bez dwóch zdań, to były najlepsze dni ostatnich miesięcy – jakby ktoś garba mi odjął, jakbym zmienił ciasne kalosze na wygodne mokasyny. Barwy na około stały się jakoś intensywniejsze i bardziej złożone. Przesiedziałem pół wieczoru w przypadkowej knajpce dyskutując z przypadkowymi ludźmi o wyborach prezydenckich. Powłóczyłem się po lesie. Świat bez ekranu okazał się kuszący. Dekoltem także.
Co z pracą? Wykonując mój zawód, jestem, zdawałoby się, przyklejony do ekranu. A jednak – niekoniecznie. Ten felietonik dla was, dziewczęta, napisałem ręcznie, siedząc w parku, z zeszytem na kolanach. W tym zeszycie odbębniłem swoje zawodowe obowiązki. Tak, właśnie przepisuję ten tekst na komputerze. W końcu odebrałem laptopa. Przecież nie możemy żyć bez ekranu. Pracować tym bardziej.
Niemniej, namawiam do przerwy, jakby banalnie to nie brzmiało. Jeśli wyjeżdżamy na weekend, warto zostawić w domu tablet z komputerem. Kto wie, może w szufladzie zalega stara, wierna nokia, do której możemy przełożyć kartę ze smartfona? Naprawdę warto. Bo wiecie, za ekranem jest to, co zawsze było. Prawdziwy świat, z tym co dobre i złe.
A jaka będzie kolejna faza zawłaszczania ekranu nad naszym życiem? Chodziliśmy do ekranu. Ekran przyszedł do nas. Teraz chodzimy z ekranem. Wygląda na to, że jeśli nic się nie zmieni, każdy z nas stanie się ekranem. Ty i ja, jakby dziwacznie to nie brzmiało. Patrząc na ciebie będę spoglądał w ekran i vice versa. To dzieje się na naszych oczach. Czym innym, jak zapowiedzią tej fazy są wynalazki w rodzaju google glass?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze