Sekta niewolników czasu
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuZ przestrachem obserwuję, że zaczynam dołączać do współczesnej sekty, której członkowie na pytanie „jak się masz?” odpowiadają „nie mam czasu”. Jak to się stało, że mam, samochód, komórkę, kolekcję książek, kilka par butów, a nie mam czasu. Może dlatego, że nie sprzedają go ani w pięknych perfumeriach ani w sklepach internetowych. Czas wolny to najbardziej deficytowy towar na naszym rynku.
Od tygodni próbuję umówić się z koleżanką na kawę. Może za tydzień — słyszę, mam ostatnio dużo pracy. Za tydzień — to dla mnie perspektywa zbyt odległa w momencie nawału zadań zawodowych. Karnet na basen dawno stracił ważność. Chodzenie do kina zastąpiłam czytaniem recenzji filmowych. Rozmowy z przyjaciółmi prowadzę przez komunikatory internetowe, bo na spotkanie nie mam czasu.
Czas wolny! Co to właściwie znaczy? Wolny jak sama nazwa wskazuje to przeciwieństwo szybkiego. To takie minuty, które nie wymagają pośpiechu i po prostu sobie mijają. Jedna po drugiej, jedna po drugiej. I nie wypełnia ich dźwięk telefonu komórkowego, stukanie klawiatury komputerowej ani myślenie o tym, co mamy do zrobienia jutro. Czas wolny stoi po drugiej stronie czasu niewolnego, czyli takiego, który jest w niewoli obowiązków. I nie muszą to być tylko obowiązki zawodowe. Ileż to rzeczy musimy jeszcze zrobić po przyjściu z pracy lub szkoły. Śmieci same się przecież nie wyniosą, lodówka nie zapełni a rybki nie zmienią sobie wody w akwarium. Kiedy już uporamy się ze wszystkimi zadaniami i nie padniemy jeszcze ze zmęczenia, to wtedy mamy czas wolny. Tylko, złośliwiec, lubi przypadać na czas snu, więc spęczamy go bez świadomości.
Oj, kiepsko bywa z naszą wolnością. Po części z naszej własnej winy. Po prostu lubimy być zajęci i wpadamy w popłoch, kiedy telefon przestaje dzwonić. Szczelnie wypełniamy dobę zadaniami, bo wtedy czujemy się ważni i potrzebni. Pielęgnujemy swoje czasożerne przyzwyczajenia. Długość pracy mylimy z jej jakością. Tak jak pewien drwal z opowieści Jorge Bucay’a, który zgłosił się do wyrębu lasu. Praca była dobrze płatna, więc zależało mu, żeby się wykazać. Skądś to znamy, prawda? Pierwszego dnia wyciął aż 18 drzew i majster go pochwalił. Następnego dnia postanowił więc ściąć jeszcze więcej. Wstał wcześniej, ale pomimo dłuższego dnia pracy nie udało mu się osiągnąć lepszego wyniku. Podczas kolejnych dni, mimo że drwal pracował więcej godzin i wkładał więcej wysiłku w machanie siekierą, ścinał coraz mniej drzew. Kiedy przez całe przedpołudnie z trudem powalił dwa drzewa zaniepokojony przyszedł do majstra, a ten zapytał go – kiedy ostatni raz ostrzył swój topór. Zdziwiony drwal odrzekł – nie miałem na to czasu, przecież byłem zajęty ścinaniem drzew. Na nic ciężka praca, jeżeli narzędzia tępe. Na nic długie siedzenie w biurze, jeżeli w głowie pustka, kręgosłup sztywnieje a oczy się kleją.
Cywilizacja wepchnęła nas w szpony zegarka. Wiecznie spieszymy się, bo musimy zdążyć na autobus, żeby nie spóźnić się do pracy. Nad głową wiszą nam terminy oddania projektów, przeglądu samochodu, wizyt u dentysty, płatności kolejnych rat za kolejne dobra. Nawet na urlop wybieramy się wtedy, kiedy przychodzi nasz termin a nie wtedy, kiedy czujemy taką potrzebę. A gdy trafimy w słoneczne miejsce nad ciepłe morze potrafimy denerwować się, że kierowca taksówki przyjeżdża o pierwszej choć umówił się z nami w samo południe. Denerwują nas rozleniwieni mieszkańcy śródziemnomorskich wysp i afrykańskich miast. Próżniacy! Wymyślamy im w myślach, obserwując ich zastygłe w bezruchu postaci, dla których nie ma nic ważniejszego niż bycie tu i teraz. Nie spieszą się, bo i po co? Zazdrościmy im tego skrycie. Zazdrościmy im, że oni mają czas, a my mamy nasze zegarki.
Czasu się nie ma, czas trzeba sobie wziąć, mawia pewna moja koleżanka. Wziąć z tej puli, która przypadła nam w udziale. A każdy dostał podobnie – życie podzielone na lata, miesiące, doby, godziny, sekundy. To, co zrobimy z naszym czasem, zależy od okoliczności i od nas samych. Warto przy tym pamiętać, że to nie czas mija, lecz my. Możemy dalej pędzić przez życie galopem, nie zauważając zmieniających się dat w kalendarzu i skarżyć się na brak czasu. Chyba jednak warto przypomnieć sobie wówczas słowa Tadeusza Kotarbińskiego „niejeden marnuje czas dany mu do przeżycia, ponieważ martwi się, że ma tego czasu tak mało”.
I powiem wam jeszcze jedno. Nie zauważyłam, żeby z powodu spóźnienia, czy nawet niedotrzymania terminu świat się skończył. Nadal świeci słońce, trawa rośnie i ptaki śpiewają. Zadziwiająco często widzę jednak jak, z powodu konieczności dotrzymania terminów, kończą się ludzie, a raczej to co odróżnia ich od robotów. Nie jestem rewolucjonistką krzyczącą „śmierć terminom!”. Żyję na takiej szerokości geograficznej, gdzie uprawia się kult zegarka i tego nie mogę zmienić. Nie da się nagle rzucić pracy i spędzić wiosny na leżeniu na trawie. Namawiam jedynie, żeby choć na krótką chwilę uciec z niewoli.
Poproszę wolne popołudnie – piszę podanie do samej siebie. Zapakować? – pyta z nadzieją poczucie obowiązku, które zawsze odkłada nicnierobienie na później. Nie! Skonsumuję na miejscu – odpowiadam mu z szelmowskim uśmiechem i zasiadam z książką na kanapie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze