Czas na prezent
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuWybaczcie, w tym roku naprawdę nie mam siły kląć na święta. Naprawdę, już nie mogę. Kopenhaga, gdzie mieszkam, zrodziła we mnie nową odmianę gwiazdkowej nienawiści. Zamiast Bożego Narodzenia, zionę wściekłością na Jule.
Wybaczcie, w tym roku naprawdę nie mam siły kląć na święta. Naprawdę, już nie mogę.
Kopenhaga, gdzie mieszkam, zrodziła we mnie nową odmianę gwiazdkowej nienawiści. Zamiast Bożego Narodzenia, zionę wściekłością na Jule.
Jule jest skandynawskim odpowiednikiem naszego najbardziej kochanego święta, tyle, że wolnym od wszelkich odniesień względem chrześcijaństwa. Nie ma Pana Jezuska, pastuszków oraz zwierzątek. Sama nazwa nawiązuje do pogańskiego dnia przesilenia czy czegoś podobnego. Od Jule robi się jaśniej. Jedyny powód do radości.
Problem w tym, że Duńczycy zrezygnowali z jednej symboliki, ale nie umieli znaleźć sobie drugiej. Wydaje mi się to dziwne, gdyż w wypadku Skandynawów tradycja pogańska jest źródłem, z którego od biedy można czerpać. Mówimy o kraju, gdzie co drugi człowiek nosi na szyi młot Thora, zamiast krzyżyka. A jednak, nie wyszło. Może dlatego, że dziś już trudno modlić się do Słońca, Odyna, Frei? Z przyrody zniknęła wszelka magia.
Jak wygląda Jule widziane z zewnątrz, widziane oczyma głupiego Polaka? Otóż przypomina narodową duńską potrawę, o której wspomina polski szlachcic czasów baroku, Jan Chryzostom Pasek. Pasek przybył do tego smutnego kraju tak jak należy. Z kontyngentem wojskowym.
Nauczony staropolskiego świętowania, obżerania się mięsem i zalewania żołądka słabym, polskim piwem, Pasek nie mógł nadziwić się duńskim zwyczajom żywieniowym. Duńczycy ładowali do gara, co tylko im wpadło w ręce, bełtali, gotowali i zostawiali, żeby wystygło. Następnie żarli to rękami, od rana do wieczora, po kawałeczku.
Takie właśnie jest Jule. Zabełtana mieszanina wszystkiego ze wszystkim.
W galerii handlowej, z jakiejś niewiadomej przyczyny ustawili całą rodzinę krasnoludków w zimowym otoczeniu. Wyglądają jak należy, czyli mają białe brody, czerwone czapki i rozmiar stolika nocnego. Gdyby kopnąć takiego w zadek, przypominałby flagę Polski, targaną przez wiatr.
Krasnoludki oddają się czynnościom krasnoludkowym, czyli łowią ryby, zamiatają próg i kładą nowe dachówki, zupełnie nie przejmując się śniegiem, zrobionym z waty, czy też czegoś podobnego. Są mechaniczne, jeden machnie ramieniem, drugi nóżką, a wszystkie kręcą głowami w niekończącej się sekwencji tych samych, prostych ruchów, jakby w ten sposób chciały wyrazić dezaprobatę względem tłumów, chodzących na około.
Dlaczego krasnoludki, powiedzcie mi, a nie trolle, elfy, coś takiego? Nie mam pojęcia.
W innym miejscu rozstawił się chór złożony z kilkunastu ludzi przed trzydziestką, odzianych w krwistoczerwone szaty, przypominające nieco sutanny. Śpiewają, kołysząc się na boki. Klaszczą w dłonie i bez przerwy się uśmiechają, jakby za każdą minutę ekstatycznie wyrażanej radości dostawali przynajmniej po monecie dwudziestokoronowej.
Naprzeciw chóru zgromadziło się dwakroć liczne audytorium. Na domiar złego, składa się ono głównie z dzieci. Słuchają, lecz żadne się nie cieszy, niektóre są nawet znudzone. Przyglądam się temu wszystkiemu z pewnego oddalenia i usiłuję znaleźć jakąś nić, wiążącą kolejne piosenki ze sobą. Jedna przypomina hymn piłkarski, druga przyśpiewkę piwną, trzecia to jakaś serenada. Może gdybym zrozumiał słowa, ogarnąłbym coś z tego, ale nie rozumiem. Te kawałki mogłyby powstać i doczekać się odtworzenia na każdej szerokości geograficznej. Stawiałbym jednak na rejony środkowego Utah.
No to może Bóg? Jedynie dwa procent Duńczyków oddaje się praktykom religijnym. Na pastorów padł zresztą blady strach z tego powodu. Ksiądz tutaj, inaczej niż w Polsce, jest po prostu urzędnikiem państwowym i pobiera stosowną pensyjkę. Rząd Danii próbuje zrzucić z siebie ten ciężar i pozostawić duchowieństwo na własnym garnuszku. Pastorzy bronią się przed tym, jak mogą. Do kościoła udaję się świadom powagi tego kryzysu.
Kościół mieści się dokładnie naprzeciwko mojego domu. Przywołują mnie dzwony. Wchodzę, zajmuję miejsce w ławce. Prócz mnie, przyszło może kilkanaście rodzin, każda z potomstwem. Brzdące natychmiast zaczynają rozrabianie. Biegają między ławkami przez całość trwania nabożeństwa, wskutek czego kościół – surowy, bez obrazów, nie licząc jakiegoś chmurnego gościa zawieszonego za ołtarzem – przypomina przedszkole prowadzone przy zakładzie dla psychicznie chorych. Żeby było jeszcze lepiej, pod sufitem wisi wielki model okrętu żaglowego. Pojawia się pastor i przemawia po duńsku. Czego innego oczekiwałem? Pastor ma plaster nad połową górnej wargi. Nie mogę oderwać od niego wzroku przez okrągłą godzinę. Zamiast o Jule, o Bożym Narodzeniu i o Dzieciątku myślę wyłącznie o tym, co skrywa ów plaster.
Komplet rozczarowań może przełamać tylko piwo. Musicie wiedzieć, że piwo tutaj jest okropne. Tuborga i Carlsberga po prostu nie da się pić. Niemniej, idę do knajpy. Tam zamieszanie. Masa ludzi trwa w napięciu, jakby na coś czekali. Wybija dwunasta. Następuje poruszenie. Właśnie ruszyła sprzedaż specjalnego świątecznego piwa. Na nie właśnie wszyscy tak czekali! Tłum rzuca się do baru. Pcham się i ja, wytrwale, cierpliwie i bez żadnych kompromisów. Wreszcie, dostaję piwo w specjalnej, niebieskiej puszce ze śniegiem. Jeśli dobrze pamiętam, kosztuje ciut więcej. Siadam przy stoliku, otwieram, biorę pierwszy łyk.
Jest do dokładnie takie samo piwo, jakie można kupić w każdym supermarkecie. Tylko puszka jest inna.
Tak właśnie wyglądają zewnętrzne przejawy Jule, duńskiego odpowiednika Gwiazdki. Krasnale, chórzyści, paskudne piwo i pastor z plastrem.
Jest to jakiś powód, aby te święta spędzić w Polsce.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze