Jak sprawić jej przyjemność?
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuSłyszałem, że życie we dwoje polega między innymi na sprawianiu sobie nawzajem drobnych przyjemności. Tymczasem sprawianie przyjemności współczesnym kobietom rodzi rozliczne kłopoty. Kiedyś, jak zwykle, wszystko było prostsze. Mógłbym przygotować kolację. Nakupić kwiatów. Zaprosić do kina. Czy coś... Coraz trudniej uprzyjemniać życie.
Słyszałem, że życie we dwoje polega między innymi na sprawianiu sobie nawzajem drobnych przyjemności. Nie umiem stwierdzić czy to prawda, gdyż znam jedynie różne stopnie nieprzyjemności, przyjemności zaś wcale. Nie dopuszczam jej do siebie, przeganiam, jak świątobliwy mnich diabła ze swojej lepianki. Niemniej, niekiedy usiłuję dać coś z siebie, zapewne w oczekiwaniu, że świat stanie dęba tylko z tej przyczyny. Boże, on był miły! Jezusie kochany, uśmiechnął się, zamiast jak zwykle wrzeszczeć!
Tymczasem sprawianie przyjemności współczesnym kobietom rodzi rozliczne kłopoty. Uściślijmy. Nie mam na myśli przyjemności o charakterze zmysłowym. Wierzę, że mężczyźni XXI wieku jakoś uporają się z tym zadaniem i bez moich światłych rad. Chodzi raczej o subtelności innego rodzaju, uprzyjemniacze życia, czy też – użyjmy tego straszliwego słowa – niespodzianki. Kiedyś, jak zwykle, wszystko było prostsze. Mógłbym przygotować kolację. Nakupić kwiatów. Zaprosić do kina. Czy coś.
Weźmy tę kolację. Człowiek musi się przy tym narypać jak przy kopaniu zbiorowego grobu, do tego osobnikowi mojego pokroju wszystko leci z rąk. Niemniej, jest to wykonalne zadanie. Jakimś cudem zdołam pokroić mięso, znajdując jedyne pocieszenie w męce zwierzęcia poświęconego na rzecz mego posiłku. Podduszę, nie dusząc siebie. Posiekam wstrętne warzywa, coś dosypię, czegoś ujmę, podpalę kota, a pieczarka eksploduje mi w dłoniach. Jeśli danie będzie dochodziło wystarczająco długo, czasu starczy na zatamowanie krwawienia z licznych ran otwartych. Dorzućmy do tego walkę wewnętrzną związaną z obecnością wina przygotowanego na wieczór. Jakiej gigantycznej woli potrzeba, aby go nie osuszyć!
Nastaje rzeczony wieczór, stół ugina się pod żarciem, nieszczęsny kucharz raduje się, że ocalał z kuchennego kataklizmu i wówczas zjawia się ona, dziewczyna, dla której to wszystko było szykowane. Oczywiście cieszy się niesłychanie, zaczynamy wsuwać, wreszcie można otworzyć to cholerne wino i wiele wskazuje na to, że zadanie sprawienia kobiecie przyjemności zostało wykonane. Otóż niekoniecznie. Spójrzmy na tę kobietę nad talerzem. Wcale nie wsuwa tak chętnie, jak należałoby oczekiwać, a w jej oczach miast wyrazu błogości czają się rzeczy zupełnie innego gatunku. Widać na przykład bieżnię lub rowerek w fitness klubie, pracowity umysł kobiecy przelicza każdy kęs na kalorie, te z kolei zmieniają się w kilometry do przebiegnięcia. Im większe nasycenie żołądka, im bardziej talerz pustoszeje, tym rzeczona bieżnia staje się dłuższa, aż w końcu oplata kulę ziemską, wywołując spazmy. Oczywiście jedynie się domyślam, gdyż walka wewnętrzna w takich chwilach pozostaje dla mnie tajemnicą. Wiem jedynie, że nie ma nic wspólnego ze sprawieniem przyjemności. Ponoszę klęskę. Szczęściem, ocalało wino.
Kwiaty, które jeszcze niedawno sprawiały przyjemność każdej kobiecie, również straciły na tej funkcji. Stało się to po części za sprawą upowszechnienia powiedzonka, że kwiaty dla kobiety są tym, czym seks oralny dla faceta. Dając bukiet czynię więc sugestię dokonania wymiany. Może nie wszyscy tak myślą?
Z bukietem wszystko byłoby w porządku, gdyby więdnął kwadrans po wręczeniu, albo samoczynnie zmieniał się w coś innego, najlepiej w mercedesa. Tak niestety się nie dzieje. Niektóre potrafią trwać i przez tydzień, prócz tego mamy te odrażające kwiaty doniczkowe, zdolne wieść swój haniebny żywot dłużej niż niżej podpisany. Stoją w domu, narażone na rozmaite niebezpieczeństwa. Doprawdy, mało jest kwiatów, które zwyczajnie uschły lub zwiędły. Część zostaje zjedzona przez zwierzęta domowe ze wskazaniem na koty. Część masakrują dzieci w ramach pozornie niewinnej igraszki. Inne jeszcze runą, przypadkowo potrącone. Największa grupa kona z braku wody, którą miał donosić ten sam osobnik, co je wcześniej wręczył. Ich zgon na parapecie łączy się w najlepszym razie z nosem obdarowanej, zwieszonym na kwintę, w najgorszym z wrzaskiem, że szyby pękają.
Jest jeszcze kino. W zamierzchłych czasach mej studenckości właśnie tam wybierało się na randki. Kino to było coś. W kinie grali filmy. Dodajmy, że mówimy o czasach przed dyktaturą divixów i tym podobnych. W istocie takie wyjście przynajmniej na pozór wydaje się jakimś rozwiązaniem. Odłóżmy na bok te pary, które postawione przed perspektywą seansu w multipleksie rozpoczynają zażartą kłótnię, na co się wybiorą. Ludzie kochani, jeśli nie macie wspólnych zainteresowań, to po diabła ze sobą jesteście?
Problem z kinem polega na tym, że coraz mniej jest kina w kinie. Innymi słowy, przyjemność została skwapliwie otoczona przez nieprzyjemności i to w takich proporcjach, że powoli traci swoją właściwą funkcję. Przypomina to sytuację, w której próbujemy dostać się do szmaragdu zatopionego w skale. Skałę tę najpierw trzeba rozłupać. Często własną głową.
Bo tak. Wraz z holokaustem kin w centrum miasta oraz kin studyjnych wszystko przeniosło się do multipleksów. Tam z kolei trzeba dojechać. Pal sześć, jeśli mamy samochód. W odmiennym przypadku doświadczymy niesłychanych wprost radości podróżowania komunikacją zbiorową. Następnie lądujemy przed obiektem handlowym większym niż wszystkie warownie naszych przodków razem wzięte. Gdzieś tam znajduje się kino. W drodze mijamy tabuny ludzi uradowanych kupowaniem sobie rzeczy zbędnych, a nawet szkodliwych, należy jeszcze odstać swoje przed kasą, zabuliwszy kwotę, która starczyłaby na zabranie tego samego filmu do domu, pół roku później, na dowolnym nośniku. Usadzeni w wygodnych skądinąd fotelach dostajemy porcję reklam, co jeszcze można by przeboleć, lecz później następuje istna inwazja trailerów, które wszyscy już znają z internetu, albo i telewizora (u mnie w Danii jest kanał tylko ze zwiastunami). Najczęściej film okazuje się kompletnie do niczego. Innymi słowy, wyjście do kina stało się udręką i trudno się dziwić, że naród tkwi przed komputerami, oglądając rzeczy niedostępne w Polsce, a zassane z sieci.
Co znamienne, kobieta uderzona taką przyjemnością jak drągiem zniesie ją dzielnie. Będzie się uśmiechać, zagada, roześmieje się w odpowiednim momencie dając do zrozumienia, że tak naprawdę nic się nie stało i nie ma czym się złościć. Za to facet się wścieknie, powie parę słów za dużo i zniszczy cały wieczór. Obawiam się, że tak to właśnie wygląda.
Innymi słowy, coraz trudniej o drobne przyjemności.
Jakieś pomysły?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze