Dziennik motocyklowy
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuUpodobanie do motorów miałam od dziecka. Pomarańczowy romet mojego ojca kojarzył mi się z wycieczkami. Jechaliśmy z tatą na grzyby, na poszukiwanie jabłek w starych sadach lub na rwanie konwalii. Przemierzane wówczas mazurskie bezdroża jawiły mi się jako zaczarowana kraina, pełna skarbów do odkrycia. Stary motorower, który przy pomyślnych wiatrach i z górki rozpędzał się do prędkości 50 km na godzinę, stał się wehikułem przenoszącym mnie na planetę przygody.
Wiele lat od pierwszych motorowych przejażdżek zdarzyło mi się odbyć krótką acz pełną wrażeń eskapadę w egzotycznym krajobrazie. Siedząc za plecami peruwiańskiego przewodnika o imieniu Julio obserwowałam zielony krajobraz otaczający skraj Iquitos. Zachodzące słońce grzało plecy, wiatr rozwiewał włosy, a ja pomyślałam, że mogłabym tym motorem jechać całą noc. Tym razem jednak skończyło się na kilku minutach. Julio odebrał białe kalosze, cel naszej wyprawy, i wróciliśmy do hotelu na sąsiednią ulicę. Ta przejażdżka dała mi poczucie niespełnienia, które rozwinęło się w wielkie pragnienie motocyklowych eskapad. Zapragnęłam być jak młody Ernesto Guevara i przemierzyć kawał świata na jednośladzie.
Nie minęło dużo czasu, a znalazłam się w Ho Chi Min City, mieście, po którym w owym czasie pędziło 6 milionów motorów. Ulice stolicy Wietnamu przypominały rwące rzeki, tyle że wypełnione pędzącą falą dwukołowych, ryczących pojazdów. Stada rozpędzonych motorów całą dobę gnały przez miasto nie reagując na zmieniające się światła ani pieszych na jezdni. Tu przekonałam się, że życie bez motoru jest niczym nędzna egzystencja bez telefonu komórkowego w naszej części świata. Kto ma motor w Wietnamie, ten ma kolegów. Ma też dobrze wyposażone mieszkanie (zdarzało mi się widzieć dwuosobowe łóżka przewożone na bagażniku), jest modny (maski zakrywające twarz i rękawice za łokcie służące do ochrony przed słońcem podczas jazdy można kupić w Wietnamie w tysiącach wzorów), ma pracę (bo zawsze może komuś coś przetransportować np. 4 tuczone świnie, 126 kur i jeszcze ciotkę sąsiada i to za jednym razem). Wreszcie może zostać taksówkarzem. W wielkim Sajgonie co drugi motor to taksówka. Wystarczy wyjść na ulicę, by w ciągu minuty mieć przynajmniej 3 propozycje podwózki. Szybko przekonałam się, że jazda motocyklem to także codziennie uprawiany sport ekstremalny. Wciskanie się między dwa autobusy, karkołomne zakręty, wyprzedzanie ciężarówek pod górę i to wszystko z piszczącą z tyłu dziewczyną objuczoną dwudziestokilogramowym plecakiem, wzbudziło mój szacunek dla kierowcy. Uznałam, że podróżowanie motorem, to nie tylko przemieszczanie się, to sztuka. Sztuka przetrwania.
Kiedy jednak pewnej upalnej nocy znalazłam się wraz z koleżanką na balijskim pustkowiu, mając w perspektywie nocowanie pod drzewem, postanowiłam spróbować raz jeszcze. Nie trzeba było dużo czasu, by na ciemnej drodze zjawili się motocykliści chętni do podwózki. Dwaj panowie w przyciemnionych okularach i w sportowych kurtkach lekko stęknęli wrzucając nasze plecaki na bak z paliwem. Nie przestawali się jednak uśmiechać bezzębnymi ustami. Obaj wyglądali na około 70 lat, co w środku nocny w nieznanym kraju dziewczyny powinny uznać za atut. Pędziliśmy motorami przez palmowy gaj. Oni w błyszczących w świetle księżyca kurtkach, my w cienkich koszulkach i spodenkach. Mijały nas samochody oraz inne motory. Mijały nas rowery. Las nie chciał się skończyć, a noc wydawała się najdłuższą nocą w życiu. Kiedy po trzech godzinach dotarłyśmy do celu, zrozumiałam kolejną rzecz. Motor to urządzenie służące do wydłużania czasu i do spłaszczania pośladków.
Ekscytujące przygody na siodełku pasażera nie zniechęciły mnie do kolejnych motorowych eksperymentów. Zapragnęłam sprawdzić się w roli kierowcy. Okazja nadarzyło się w północnej Tajlandii. Miejsce zostało przeze mnie wytypowane z rozwagą, chciałam bowiem, żeby było stosunkowo odludne, by nie narażać się na uliczny ruch i bym mogła uniknąć blamażu, w razie ewentualnej porażki. Oczywiście planując, nie zakładałam jakichkolwiek problemów. Od kilku dni obserwowałam śmigające na motocyklach dzieciaki, co pozwoliło mi nabrać przekonania, że kierowanie takim pojazdem nie powinno być trudniejsze od jazdy na hulajnodze. No i jak to zwykle z planami bywa, szybko rozsypały się. A było tak. W upalne, marcowe przedpołudnie, kiedy słońce zmusza ludzi do chowania się w cieniu, pewna swojej decyzji wkroczyłam do wypożyczalni. Wybrałam czerwony model. — Jeździłaś kiedyś na motorze? – zapytał właściciel motorowego przybytku. — Nie - wyszczerzyłam zęby. — W takim razie patrz - stanął okrakiem nad siodełkiem i instruował mnie dalej. Najpierw keep balance – pokazał mi jak złapać równowagę a potem go - wskazał na manetkę biegu. Łatwizna – pomyślałam i zrobiłam, co kazał. Motor wystrzelił jak pocisk, przestraszeni turyści, którzy nie wiadomo skąd wyleźli na ulicę, rozpierzchli się po bokach, a ja wykonałam swoją najbardziej spektakularną przejażdżkę. Po 100 metrach motor wyrwał mi się z rąk i niczym rozjuszony rumak uniósł przednie koło. A ja leżąc pod czerwonym dwukołowcem uświadomiłam sobie, że nie zapytałam, gdzie jest hamulec. Nauka z tej lekcji okazała się najbardziej bolesna. Dzięki niej wiem, że motor oprócz kół ma inne części, a zdarta skóra nie chce się goić w tropikalnym klimacie, nawet jeżeli zaniepokojony właściciel wypożyczalni przetrze nam rany wódką.
Kiedy patrzę na blizny na przedramieniu, to nie wiem, czy napiszę kolejny odcinek moich dzienników motocyklowych. Lecz gdy na drodze widzę pięknego harleya…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze